Nareszcie. Pięć lat studyjnego milczenia to zdecydowanie za długi okres dla wszystkich fanów tej, absolutnie zasłużonej dla progresywnego rocka, szwedzkiej kapeli. Cóż, zapracowany Roine Stolt – absolutny lider formacji - znajdował chwile dla Transatlantic czy Agents Of Mercy. W ten ostatni projekt, który opublikował w tym okresie trzy albumy, zaangażował się także Jonas Reingold, który nie zapomniał o swoim wynalazku, grupie Karmakanic, z którą wydał w tym okresie dwa krążki i przybył nawet do Polski. Nie obijał się również klawiszowiec Tomas Bodin, przelewając nieco swojej artystycznej weny na dwa solowe albumy. W tym kontekście największym sukcesem Banks Of Eden wydaje się fakt, że w ogóle… wreszcie się pojawił!
Nie te rozważania są wszakże najważniejsze, tylko nowa muzyka. Hm…, ja wiedziałem, że tak będzie. Czytając zapowiedzi krążka mówiące o tym, że na albumie pojawią się elementy doskonale już znane z ich twórczości i że będzie on wyrazem muzycznych poszukiwań wszystkich grających w kapeli artystów, a ponadto usłyszymy wpływy Franka Zappy, The Beatles, Igora Strawińskiego, Deep Purple, Led Zeppelin, Yes, Genesis, wkomponowane w symfoniczno – jazzowo – bluesowy sos, wiedziałem że… niczym nie zaskoczą. I nie zaskoczyli. Bo The Flower Kings to taki Iron Maiden progresywnego rocka. Profesjonalni do bólu, niemożliwi do pomylenia z kimkolwiek innym po paru nutach i… niemalże identyczni z każdym kolejnym krążkiem. Przytyk? Ależ skąd! Jak ktoś ich lubi, po Banks Of Eden sięgnąć musi.
Całość zaczyna najdłuższy i pewnie, w założeniu muzyków, najważniejszy na płycie, 25 – minutowy Numbers. To klasycznie skonstruowana, w stylu The Flower Kings, wielowątkowa suita, z dominującym i naprawdę udanym pod względem melodycznym tematem przewodnim, przewijającym się przez kompozycję i rozwiniętym na symfoniczną modłę w finale. Do tego gdzieś w środku mamy obowiązkowe wyciszenie z tradycyjnym i subtelnym basowym popisem Reingolda. Symfoniczno - artrockowe zacięcie łagodzi nieco kolejny w zestawie For The Love Of Gold (jak każdy z pozostałych utworów zamknięty w bardziej zwartej, 6 -7 minutowej formie). Oprócz naprawdę sielankowej i sympatycznej melodii słychać w nim starą dobrą Yesowską szkołę, choćby w wokalnych harmoniach, jakby wyjętych z klasycznych albumów Brytyjczyków. Dobrego wrażenia nie psuje kolejne Pandemonium, w którym artyści eksperymentują z przetworzonym wokalem i sięgają po gitarowe solo w nieco bluesowym stylu. Równie udane są dwa ostatnie numery. Szczególne wrażenie robi Rising The Imperial – najbardziej stonowana kompozycja w zestawie, okraszona do tego majestatycznym gitarowym solo.
Udał się Stoltowi i spółce ten album. Zabrzmi to może zaskakująco, ale to krążek bardzo przystępny, z dużą ilością zapamietywalnych dźwięków (sam od kilku dni nucę sobie wybrane tematy z For The Love Of Gold i Fot Those About To Drown) i bez zbędnego, zdarzającego się im na poprzednich albumach, awangardowego kombinowania. Bardziej zatem słychać tu sympatyczne Transaltlanticowe inspiracje, niż wspomnianego gdzieś wcześniej Zappę. Jednym zdaniem… siła tkwi w prostocie.
Fani mogą nabyć sobie Banks Of Eden także w dwóch innych wersjach: Digibook 2CD oraz 2LP+2CD. Na dodatkowym dysku dostaną wtedy cztery bonusowe nagrania (Fireghosts, Going Up, Illuminati, Lo Lines) i film z dwudziestominutowym wywiadem z muzykami.