Kosmicznej Sagi odcinek 9: herbatka imbirowa i hawkwindowy stan lewitacji.
"My God, what have I done?" - Kirk
"What you always do. Turn death into a fighting chance to live." - McCoy
No i stało się. Kiedy już w końcu kapitanowi Brockowi udało się utrzymać skład oficerów pokładowych w niezmiennej obsadzie na dłużej niż kilkanaście miesięcy, tak jak już zaczęli się wykruszać to wykruszyli się wszyscy. Jako jedyny - obok główno dowodzącego – ze starej gwardii uchował się przez pewien czas pałker Simon King. Jednak okazało się, że nie na długo; problemy alkoholowe perkusisty przekreśliły jego zdolność do udziału w kolejnych misjach. Zdesperowany Brock był już gotów powierzyć tę funkcję androidowi (czyt. automatowi perkusyjnemu), jednak dzięki splotowi dziwnych okoliczności na pokładzie zameldował się legendarny Ginger Baker. Główna z tym zasługa małżonki przywróconego do łask gitarzysty Huw Lloyd-Langtona, która będąc oficerem prasowym menadżera muzyka, namówiła wpierw jego, a potem samego perkusistę na udział w sesji. Nowe utwory i atmosfera w zespole sprawiły, że Baker zadomowił się na tyle, że z funkcji muzyka sesyjnego otrzymał nominację na pełnoprawnego oficera pokładowego. Obok legendarnego garkotłuka Cream i wspomnianego Lloyd-Langtona na mostku pokładowym zameldowali się basista Harvey Bainbridge oraz osławiony udziałem w ‘gong’owej’ trylogii „Radio Gnome Invisible” – klawiszowiec Tim Blake. Wymiana załogi wyszła zespołowi więcej niż na dobre. Możliwości potencjalne nowego naboru i świeżość na nowo kształtującego się brzmienia zespołu sprawiły, że wydana w 1980 roku płyta „Levitation” jest jedną z najlepszych z dorobku kapeli.
Już utwór otwierający jest zapowiedzią niesamowitej jazdy. Gęste, przemienne partie obu gitarzystów, świetne klawiszowe tło i eklektyczna gra Bakera, którego styl różnił się diametralnie od oszczędnego w ruchach Simona Kinga, nadały niezłego pędu utworowi. Do tego dołożona świetna linia melodyczna i fajne łagodne przejścia w kolejne fragmenty sprawiły wrażenie czegoś nowego i zdającego się tchnąć nowe życie w ten dotychczasowy i skostniały nieco (zwłaszcza na poprzedniej płycie zespołu) styl zespołu.
„Motorway City” jest zdecydowanie spokojniejszym od poprzednika. Prowadzony wolno, - jednak nie na tyle sennie, aby zanudzić słuchacza - utwór mający ciekawy rytm, melodykę i - pomimo pozornie nieciekawego sposobu śpiewania Brocka - wciągający niesamowicie, ostatecznie pozostawiający bardzo pozytywne wrażenie. Zresztą według podobnego schematu skonstruowany jest „Who’s Gonna Win The War” tylko, że w tym przypadku nieco balladowy klimat zastąpiony został marszowym tempem i umiejętnie konstruowaną dramaturgią.
Zresztą jest jeszcze kilka innych przykładów podobnego charakteru kilku zamieszczonych tu kompozycji. Obok syntezatorowych miniatur („Psychosis”, „Prelude”), dwa utowry instrumentalne („Space Chase”, „World Of Tiers”) również są dość bliźniaczo podobne do siebie; ten sam szybki rytm, mocne niemal riffowe partie gitar, ciekawe aranżacje i pomysłowe przejścia. Zresztą akurat te dwa kawałki zdają się być popisówkami Gingera, który swoją bogatą techniką gry niezwykle ‘pobudza’ te kompozycje.
Jednak płyta nie nuży absolutnie. Nieco odmienne wydają się być dwa zamykające całość utwory. „The 5th Second of Forever” ma wprawdzie - mogącą się wydawać niezbyt wyszukaną - akustyczną wstawkę nieco ‘podchodzącą’ pod Steve’a Howe’a zarówno na początku jak i na końcu kompozycji (spijając swoistą klamrą całość), jednak, gdy nagle po kilkunastu sekundach wchodzą pozostałe instrumenty robi się zdecydowanie ciekawiej. Jest szybkie tempo, fajny klimat, a wrażenie tajemniczości spotęgowane jest zniekształconym przez vocoder śpiewem Brocka. „Dust of Time” natomiast może podobać się już od samego początku; zarówno prowadzący całość gitarowy motyw jak i linia melodyczna pasują do siebie idealnie, a umiejętne przejścia w kolejne części kompozycji, dopełniają brzmienie płyty jako spójnego tworu.
Rzeczywiście, jest to wyjątkowo spójna płyta Hawkwind. Do tego (zapewne poprzez obecność dwóch gitarzystów) zapewne też najbardziej gitarowa. Nie zapomniano jednak o innych klasycznych elementach stylu zespołu takich jak elektroniczne efekty w tle, czy wytworzenie tego niesamowitego psychodeliczno-kosmicznego klimatu, a wszystko to zafundowane jednak w odpowiednich proporchach. Zespół znów wspiął się na wyżyny swoich możliwości porzucając punkową drapieżność na rzecz zmodyfikowanego i ulepszonego stylu zdającego się być bliższym prawdziwej naturze Hawkwind, aniżeli płyty pokroju „PXR5” czy „Astounding Sounds, Amazing Music”.
W następnym odcinku: o kolejnym przecięciu szlaków tajemniczego Q i załogi okrętu.