Kosmicznej Sagi odcinek 8: Richard Nixon, Wielka Ucieczka i upadek kolejnego Szalonego Diamentu.
"If I were human, I believe the correct response would be 'Go to Hell'" – Spock
Próba asymilacji załogi okrętu Hawkwind z nowymi habitantami czasów w które rzuciła je czarna dziura przebiegła bardziej niż pomyślnie. Plująca jadem na wszystko dookoła (a zwłaszcza na wszystko to co nosiło najmniejsze nawet znamiona estetyki) złowroga rasa ‘punkolodów’ (znana też jako ‘punkodertalczycy’) zaakaceptowała ich jako jednych ze swoich. Co więcej załoga w ramach gestu utrzymania pokoju wystosowała do nich swoisty pakt o nieagresji. Nazwał się on „PXR5”*.
Ostatnie co można o longplayach Hawkwind powiedzieć to, że są nudne i że nie potrafią zaskakiwać. Jakby spojrzeć na twórczość zespołu z perspektywy tzw. big picture bardzo trudno znaleźć taką płytę, która byłaby podobna do swojej poprzedniczki. Nawet pomimo tych wszystkich personalnych zawirowań i utrzymania w zasadzie niezmiennnego charakteru twórczości, stwierdzić uczciwie należy, że zespół się zmieniał. Czasem się rozwijał, czasem cofał, czasem szukał nowych form wyrazu jednak za każdym razem pojawiał się ten element zakoczenia i niespodzinek na kolejnych wydawnictwach. Nie inaczej było z „PXR5”.
Już wyobrażam sobie jak obdartusy, których wyczucie braku smaku (zarówno jeśli chodzi o wygląd jak i gust muzyczny) rozprzestrzniło się - niczym dżuma w XIV-wieku - po robotniczych dzielnicach Lądka-Zdroju, tratowało się nawzajem w swoim wesołym tańcu podczas słuchania takiego „Death Trap”. Mocny riff, prosta, niemal toprorna melodia. Niemal wszystko tutaj, od pierwszej do ostatniej minuty trwania utworu, nie grzeszy wyszukaniem spotęgowanym do tego rytmicznie wykrzykiwabym refrenem i kąśliwą solówką gitarową. Tak agresywnego utworu nie znajdziecie na żadnych wcześniejszych krążkach kapeli.
Również dość ‘nie-hawkwindowo’ jest w „Jack of Shadows”. Jest to w sumie dość luźna, niemal popowa piosenka. Wpadająca w ucho linia melodyczna, spokojna partia gitary; wszystko tutaj odegrane jest bez szaleństw według zasady „nie za głośno, nie za szybko, za to melodyjnie”.
Zdecydowanie ciekawiej robi się na szczęście w następnym w zestawie „Uncle Sam’s On Mars”. Do czego to doszło, że musieliśmy czekać aż do trzeciego utworu na pojawienie się tak wyczekiwanych od początku trwania płyty charakterystycznych ‘hawkwindowych’ UFS-ów. Utwór sam w sobie jest wprawdzie utrzymany w szybkim tempie rodem z „Death Trap” jednak tutaj muzycy obok motoryki postawili również na stworzenie odpowiedniego (bardzo trasnowego) klimatu. Smaczku utworowi dodaje umiejętne ‘wciśnięcie’ gdzieś w środek zapisu telefonicznej rozmowy Richarda Nixona z Neilem Armstrongiem podczas lądowania misji Apollo 11 na Księżycu.
„Infinity” jest kolejnym jaśniejszym fragmentem wydawnictwa. Ten - oparty niemal jedynie na syntezatorowych pasażach - utwór może podobać się dzięki zarówno dość sennej partii wokalnej Brocka jak i delikatnym frazom gitary akustycznej nieodpracie odwołującym się do „Hurry On Sundown” z debiutanckiej płyty zespołu.
Dalej zafundowano nam mieszankę czegoś ‘nowego’ i czegoś ‘starego’. O ile transowy i epicki niemal „Robot” (w warstwie lirycznej będącym wyrażeniem fascynacji Roberta Calverta twórczością klasyka sci-fi Isaaca Asimova) umiejętnie balansuje gdzieś pomiędzy wspomnianym wyżej „Uncle Sam’s On Mars”, a „Hassan I Sabbah” z płyty „Quark, Strangeness and Charm”, a syntezatorowa miniatura „Life Form” jest jedną z wielu podobnych, które już na płytach zespołu słyszeliśmy (i równie wiele podobnych jeszcze usłyszymy na kolejnych), o tyle taki „High Rise” jest znów czymś czego nie było dane uświadczyć wcześniej. Jest to w sumie ballada. Dość dziwna ballada. Nie ma ona niczego z klimatu psychodelicznie brzmiących „You Know You’re Only Dreaming”, „The Demanded Man” czy nawet „Fable of a Failed Race”, a więcej z nastawionych na zaistnienie na listach przebojów kawałków Barclay James Harvest. Dość prosta melodia, niby pompatyczny śpiew Calverta, nieskomplikowana i (zaplanowana zupełnie bez jakichkolwiek fajerwerków) aranżacja. Fajnie się tego słucha jednak z prawdziwnym Hawkwindem „High Rise” ma tyle wspólnego co „Koko Euro Spoko” z poczuciem humoru. Na szczęście utwór tytułowy – znów mający sporo punkowych naleciałości – wyrównuje proporcje i pomimo swojej - pojawiającej się tu i ówdzie - toporności jest idealną przeciwwagą dla „High Rise”.
Nie jest to płyta zła. Usprawiedliwienia w jej nagraniu można doszukiwać się w potrzebie zespołu odnalezienia się w nowych czasach i nowej (muzycznej) rzeczywistości. Ten dziwny trójkąt pomiędzy stylem Hawkwind, punkiem, a popem dał dość dziwny koktajl mogący być momentami ciężkim do przetrawienia dla kogoś kto lubuje się w klasycznych „Warrior On The Edge Of Time” czy „In Search Of Space”. Na szczęście – jak to miało miejsce w kilku podobnych przypadkach w historii zespołu – chwilowa zniżka formy została zrekompensowana rok później w postaci kolejnego epokowego dzieła w dyskografii grupy.
Niestety - jak się wkrótce okazało - był to ostatni album nagrany z Robertem Calvertem. Pogłębiająca się choroba psychiczna muzyka nie ułatwiała współpracy i komunikacji z pozostałymi muzykami zespołu. Eskalacja zaburzeń mentalnych wokalisty sięgnęła ostatnich dni europejskiej trasy koncertowej w których muzycy dosłownie salwowali się ucieczką przed kolegą z hotelu po paryskim koncercie. Calvert stał się niebezpieczny dla otoczenia głównie poprzez fakt posiadania niezwykłych umiejętności przemycania do pokoju hotelowego swojej pokaźnej kolekcji broni, którą powszechnie się szczycił i która wywijał na prawo i lewo. Jak później powiedziała jedna z osób współpracująca blisko z zespołem, Calvert żył idyllą mającej nadejść rewolucji społecznej i na dobrą sprawę na zawsze pozostał wojownikiem rodem z singlowego „Urban Guerilla” z pierwszej połowy lat 70-tych...
W następnym odcinku: jaki wpływ miała herbatka imbirowa na hawkwindowy stan lewitacji.
*kolejną pozycją omawianą przeze mnie powinna być w zasadzie nie „PXR5” lecz płyta „25 Years On” nagrana przez ten sam skład jednak wydana pod szyldem Hawklords w roku 1978, a traktowana często jako kolejna płyta Hawkwind. Recenzję jej zamieszczę w okresie późniejszym w suplemencie alumni do dyskografii Hawkwind.