“Spock, this "child" is about to wipe out every living thing on Earth. Now, what do you suggest we do? Spank it?” (Leonard ‘Bones’ McCoy)
Kosmicznej Sagi odcinek 3: "Wpadając w czarną dziurę za pomocą białych substancji, czyli co za dużo to niezdrowo"
Cytat, jak znalazł. Singiel “Silver Machine” opuścił strefę neutralną i w swojej niewyszukanej agresji przemierza listy przebojów - niczym V’Ger z pierwszej kinowej części serii „Star Trek” z 1979 roku terytoria Federacji - niszcząc wszystkie formy oporu po kolei. Utwór dociera do 3. miejsca list przebojów, robiąc z Hawkwind gwiazdę na skalę niemal światową i sprawiając, że mogą oni stanąć w równe szranki z najpopularniejszymi tamtych czasów.
Nieoceniony wpływ na ten element przebiegu podróży załogi kapitana Brocka miała rekrutacja dwóch nowych oficerów pokładowych; ‘science-officer’ Robert Calvert odpowedzialny za stronę liryczną poczynań kapeli oraz ‘engineer-chief’ Ian Fraser Kilmister czuwający pieczę nad silnikami plazmowymi (czyt. sekcję rytmiczną, a uściśliwszy gitarę basową) znany bardziej wszechświatowi pod pseudonimem Lemmy byli jednymi z najbardziej znaczących postaci które przewinęły się się przez pokład okrętu Hawkwind. „Srebrna Maszyna” jakby nie patrzeć opatrzona była tesktem autorstwa tego pierwszego oraz demonicznym wokalem tego drugiego. Te dwa elementy w połączeniu z wszystkimi atutami, które grupa uzbierała podczas doświadczeń dwóch pierwszych płyt sprawiły, że zespół z dnia na dzień stał się gwiazdą pierwszej wielkości.
Trzecia w dyskografii zespołu płyta „Doremi Fasol Latido” była efektem nowego, ostrzejszego kierunku zespołu wyznaczonego przez utwór „Master Of The Universe” z poprzedniej płyty; kierunku jednak bez ładu i składu. Zafundowano nam strasznie bezkompromisową muzykę nastawioną zdecydowanie bardziej na ciężkość brzmienia, aniżeli wytworzenie odpowiedniego kliamtu.
Owszem, jest tutaj sporo wspomnianych w mojej poprzeniej recenzji UFS-ów („Space Is Deep”, „Brainstrom”), jest niemal obłąkany pęd wielu utworów („Lord Of Light”), jednak odczuć się można wrażenie, iż grupa zamiast kroku w przód robi dwa wstecz. Z jednej strony nietrudno to zrozumieć biorąc pod uwagę ilości białych substancji tak namiętnie używanych przez zespół (jedna z legend głosi, że stan odurzenia niektórych muzyków był na tyle duży, że techniczni zespołu musieli podczas występów przytrzymywać ich za paski od spodni, gdyż nie byli w stanie zachować pionu) oraz fakt, że sukces „Silver Machine” pchnął zespół w taki właśnie muzyczny kierunek, z drugiej jednak tzw. jałowość twórcza Hawkwind na „Doremi Fasol Latido” jest więcej niż widoczna przez co wydawnictwo sprawia wrażenie tworu znacznie poniżej hawkwindowej średniej.
Plusy? Jest ich zaprawdę niewiele. Może się podobać ciekawie rozwijający się i mający kilka ineteresujących przejść „Time We Left This World Today” z dodatkowo fajnym rytmem i riffem, który wyraźnie zainspirował Dave’a Wyndorfa z Monster Magnet do napisania utworu „Bummer” na płycie „Powertrip”. „Down Through The Night” ma fajne echa spokojniejszych utworów z poprzedniej płyty pokroju „You Know You’re Only Dreaming”; tak samo sennie prowadzona główna partia gitary akustycznej, fajne psychodeliczne tło i saksofonowe efekty Nika Turnera. To takie zupełne przeciwieństwo papki-rąbanki jaką ‘uraczono’ nas w przydługim „Brainstorm”, który sprawia wrażenie jak ze słynnego kawału z czasów socjalistycznych o kliencie pytającym w sklepie mięsnym o dostępne rodzaje mięs, a sprzedawca oferuje mu psinę III-go gatunku tzn. posiekaną razem z budą. W obronę wziąłbym również „Space Is Deep” mający gdzieś w środku fajnie brzmiące fragmenty kojarzące mi się osobiście z poczynaniami niemieckiego Neu!.
Niemniej te kilka dobrych momentów zdają się ginąć gdzieś w tym przytłaczającym natłoku decybeli i ogólne wrażenie po wysłuchaniu całości jest raczej negatywne.
„Doremi Fasol Latido” jest jedną z gorszych płyt zespołu. Dla mnie chyba najgorszą. Po świetnym poziomie dwóch pierwszych płyt należałoby się spodziewać kolejnego ciekawego wydawnictwa i dopracowania stylu. Zamiast tego otrzymaliśmy produkt co najwyżej mierny, sprawiający wrażenie zlepka dość topornych i nie do końca przmyślanych utworów. Na szczęście jak się później okazało był to tylko jednorazowy spadek formy.
W następnym odcinku: Voyage Home, czyli zespół po kłopotach z wciągnięciem w czarną dziurę wraca na właściwy szlak.