ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Iron Maiden ─ The Number of the Beast w serwisie ArtRock.pl

Iron Maiden — The Number of the Beast

 
wydawnictwo: EMI Records Ltd 1982
 
1. Invaders [3:24]
2. Children of the Damned [4:36]
3. The Prisoner [6:03]
4. 22 Acacia Avenue [6:38]
5. The Number of the Beast [4:51]
6. Run to the Hills [3:54]
7. Gangland [3:49]
8. Total Eclipse [4:25]
9. Hallowed Be Thy Name [7:15]
 
Całkowity czas: 44:55
skład:
Clive Burr – drums
Bruce Dickinson – lead vocals
Steve Harris – bass guitar, backing vocals
Dave Murray – guitar
Adrian Smith – guitar, backing vocals
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,1
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Niezła płyta, można posłuchać.
,1
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,13
Arcydzieło.
,24

Łącznie 46, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
09.02.2012
(Recenzent)

Iron Maiden — The Number of the Beast

Tu jest potrzebna mądrość.

Kto ma rozum, niech liczbę Bestii przeliczy:

liczba to bowiem człowieka.

A liczba jego: sześćset sześćdziesiąt sześć.

                                                                                Ap 13,18

 

Nikt nie wie, jakiegoż to przerażającego Smoka, cóż to za straszliwą Bestię skrywającą się pod po trzykroć powtórzoną cyfrą sześć ujrzał przed wiekami w swym Objawieniu Jan Apostoł, rzekomy autor zamykającej Nowy Testament proroczej Apokalipsy, tej jakże dramatycznej i pełnej niejasności, wysoce symbolicznej i tajemniczej księgi, której zawiła a mroczna treść stała się w ciągu kolejnych tysiącleci nigdy niewyczerpaną, a zawsze brzemienną w skutki, niezgłębioną niczym studnia bez dna inspiracją dla nieprzeliczonych zastępów ulepionych na podobieństwo jedynego Boga ludzi. Moc i waga tych być może proroczych, a może będących jedynie wykwitem bujnej wyobraźni autora, a tym samym kompletnie bezsensownych wersetów apokaliptycznych niemal od dnia ich zapisu zarazem przeraża i fascynuje człowieka Zachodu, po dziś dzień niejednokrotnie albo doprowadzając go do szaleństwa czy opętania, albo też uskrzydlając jego myśl i siłę twórczą. W pierwszym przypadku czeka na pochłoniętego czarną rozpaczą nieszczęśnika w najlepszym razie uzbrojony w wodę święconą i modlitwę, dobrotliwy albo i nie, na pewno jednak kipiący gorliwą wiarą rycerz bez zmazy i skazy, czyli ksiądz egzorcysta, ewentualnie zgłębiający meandry ludzkiego umysłu psychiatra, ciasny kaftan bezpieczeństwa i nie cztery, a sześć białych ścian, w najgorszym zaś – śmierć samobójcza, kiedy nie dający się uśmierzyć lęk czy nie chcący przesadzić się z człowieczego ducha do świńskiego ryjka demon doprowadza sponiewieraną istotę ludzką nad skraj przepaści, wiodącej ku nieprzeniknionej, rozwrzeszczanej potępieńczym wyciem upadłych czeluści. W drugim zaś wypadku, kiedy to myśl Janowa uskrzydla człeka i daje mu wzbić się na wyżynę, z której jak na dłoni widać prawdę dla kotłującego się tłumnie na nizinie ludu niedostępną, zdobyć może on objawienie, które – odpowiednio wyzyskane - niesie chwałę i sukces, o jakich innym śmiertelnikom nawet się nie śniło. Ileż to więc powstało w oparciu o świadectwo Jana Ewangelisty dzieł dłutem z kamienia dobywanych, barwnym pędzlem na płótno przelewanych, piórem gęsim w pergaminie wyskrobywanych, a zręczną dłonią muzykanta z instrumentu wybrzdękiwanych? Jasna sprawa, że w ciągu stuleci, przy chutliwym usposobieniu rodzaju ludzkiego, spoczywającego na drabinie bytów Akwinaty pomiędzy zimnymi i bezpłciowymi aniołami, a na potęgę parzącymi się zwierzętami, całe multum. Wbrew pozorom jednak nie każdy z owych wytworów, zainspirowanych sięgającą poza całun życia wizją apostoła, okazał się godnym uwagi dziełem, któremu na wieki wieków amen należy się gloria in excelsis. Zaprawdę, nielicznym powiodła się ta sztuka, jednym zaś spośród szczęśliwców, a może wybrańców stał się w niedawnych latach heavymetalowy zespół Iron Maiden, od trzech dekad niekłamany a żywotny bohater zbiorowy, który wydając w 1982 roku natchniony pośrednio Janowym sześćset sześćdziesiąt sześć album The Number of the Beast uzyskał sławę nieomal nieśmiertelną i glob cały okalającą, stwarzając dzieło uznawane przez zagorzałych heavymetalowców za pomnikowe czy epokowe, a właściwie to jedno i drugie, będące dla nich nieomalże tym, czym dla prawowiernych chrześcijan jest osadzony na granitowej skale Święty Kościół tu i tam mniej lub bardziej powszechny.

Bynajmniej nie lektura Apokalipsy świętego Jana stała się dla założyciela, lidera i twórcy większości repertuaru Iron Maiden, Steve’a Harrisa, bezpośrednim asumptem do napisania piosenki The Number of the Beast, lecz ponoć ścinający krew w żyłach koszmar, wyśniony przezeń po obejrzeniu epatującego grozą liczby 666 horroru Damien: Omen II, jak również wiersz Tam o’ Shanter pióra okrzykniętego najwybitniejszym poetą szkockim Roberta Burnsa. Od przewrotnego tytułu skomponowanego przez Harrisa utworu wziął potem swe miano i cały trzeci longplay Żelaznej Dziewicy, może nie najdoskonalszy w jej dyskografii, z pewnością jednak dla samej grupy oraz wkładu poczynionego przez nią w rozwój muzyki metalowej najważniejszy, do tego spośród maidenowych dokonań najlepiej w świecie rozpoznawalny i wywołujący najsilniejsze kontrowersje i fobie, zwłaszcza u tych, którzy szczególniej podatni są na wraży a zgubny wpływ i urok magicznej liczby Bestii, a tym samym łatwo ulegają heksakosjoiheksekontaheksafobii, to jest lękowi przed liczbą 666.

Sfruwając jednak wreszcie na ziemię, wypadnie zaraz na początku stwierdzić, iż zanim przejdzie się do opisu zawartości The Number of the Beast nie można nie wspomnieć o pewnym fakcie, który umożliwił powstanie tego nie jedynie dla Iron Maiden przełomowego longplaya.

Otóż po wydaniu w lutym 1981 roku drugiego albumu, Killers, grupa wyruszyła w swoje pierwsze światowe tournée, Killer World Tour, otwarte i zamknięte dużymi trasami koncertowymi w Europie Zachodniej, choć nadmienić trzeba, iż jeden występ miał miejsce także za Żelazną Kurtyną, w stolicy Jugosławii, Belgradzie. W międzyczasie zespół przybył do Japonii, do Stanów Zjednoczonych i do Kanady. W USA Maideni przeważnie otwierali występy znacznie popularniejszego Judas Priest, który w trakcie World Wide Blitz Tour promował swoją płytę Point of Entry.

Podczas zabójczo wyczerpującego, trwającego dziewięć miesięcy koncertowania nastąpiło pewne nieoczekiwane, a jakże obfitujące w pozytywne następstwa przetasowanie w składzie Iron Maiden. Oto wokalista Paul Di’Anno, butny punkowiec i młodzian niedojrzały, począł nieznośnie gwiazdorzyć i całkowicie poddał się urokom hulaszczego żywota, zaczął pić i ćpać na potęgę, innymi słowy – wpadł w wir sex, drugs and rock and roll, co fatalnie odbiło się tak na jakości jego śpiewu, jak i na ogólnej kondycji psychofizycznej, przez co raz po raz kompletnie zawalał koncerty, a niektóre wcale nie odbyły się wskutek jego niedyspozycji. W rezultacie, chcąc uniknąć pogrzebania dalszej trasy i obrócenia wniwecz dotychczasowych osiągnięć, na które ciężko harowała reszta ambitnego i błyskawicznie rozwijającego się zespołu, Harris wraz z managerem bandu Rodem Smallwoodem postanowił usunąć ze składu nieokrzesanego rozrabiakę, który po raz ostatni wyszedł z Ironami na scenę we wrześniu ’81 w Danii.

Niebawem miejsce Di’Anno zajął Bruce Dickinson, występujący dotąd w heavymetalowej grupie Samson, z którą nagrał dwie cieszące się umiarkowanym wzięciem płyty. Dickinson znał już wcześniej Iron Maiden, bowiem rok wcześniej Maideni supportowali Samsona w czasie pewnego występu w Londynie. Supportowali? Jak wspominał potem Dickinson: We were supposed to be the headliners but it was Maiden who stole the show. People just went mental the moment they came on! And they were good, really good. And at that moment, I remember thinking, I wanna sing for that band („Mieliśmy być atrakcją wieczoru, lecz to Maideni nią byli. Kiedy wkroczyli na scenę, ludzie wprost powariowali! I, trzeba przyznać, byli dobrzy, naprawdę dobrzy. I pamiętam, jak pomyślałem sobie wtedy, że chcę śpiewać w tym bandzie”). Marzenie Dickinsona spełnić miało się już wkrótce: jesienią następnego roku dołączył do grupy i wraz z nią zdążył jeszcze wystąpić podczas koncertów kończących Killer World Tour, z których kilka odbyło się we Włoszech, a dwa ostatnie - w Londynie. I tu właściwie zaczyna się historia The Number of the Beast.

Zmiana wyszła Iron Maiden tylko na dobre. Bowiem jeśli nieodpowiedzialny i awanturniczy Di’Anno był tylko niezłym wokalistą, bardziej nadającym się do zespołu punkrockowego niźli heavymetalowego, to operujący dającym bez porównania większe możliwości interpretacyjne, mocnym, czystym, wręcz wzorcowym heavymetalowym śpiewem o znacznej skali Dickinson był po prostu świetny. Szybko sam też udowodnił, że jest frontmanem z prawdziwego zdarzenia, że właśnie takiego wokalisty wcześniej grupie brakowało: ambitnego, godnego zaufania, do tego równie – jak to czasem drobinę przesadnie określa się – „charyzmatycznego”, jak najwięksi z wielkich, ergo Robert Plant, Ian Gillan, Ozzy Osbourne, Ronnie James Dio czy Rob Halford. Tę trudną do przecenienia jakościową zmianę, która nastąpiła po przejściu Dickinsona do Iron Maiden, celnie wyraził producent ironowych płyt, Martin Birch: Having Bruce in the band opened up all sorts of possibilities for Steve as a songwriter and for me as producer. No offence to Paul, he was great for his time. But it was obvious that with Bruce now in the band, they were ready to take on the world. („Przyjęcie Bruce’a do zespołu otworzyło całą gamę możliwości przed Steve’em, jako kompozytorem, i przede mną, jako producentem. Z całym szacunkiem dla Paula – w swoim czasie był świetny. Teraz stało się jednak oczywiste, że dopiero z Bruce’em na pokładzie Maideni mogą zawojować świat”). Początkowo niezadowolony z obrotu spraw, po latach przyznał nawet sam Di’Anno, że z nim Iron Maiden nie zaszłoby tak daleko, jak z Dickinsonem.

Skoro trasa była zakończona, a zespół tak silny i zwarty, jak nigdy przedtem, to nie pozostawało nic innego, jak tylko wziąć się za komponowanie materiału mającego wypełnić trzecią płytę. O ile bowiem przy okazji nagrywania poprzednich płyt, Iron Maiden i Killers, zespół, a właściwiej – Harris, dysponował już starszymi kompozycjami, które po pewnym dopracowaniu i podretuszowaniu trafiły na wspomniane longplaye, o tyle tym razem jakiegoś wcześniejszego, nadającego się do wykorzystania materiału w zanadrzu w zasadzie już nie było. Tym zresztą lepiej, albowiem teraz, po zgraniu się i doszlifowaniu umiejętności w trakcie setek koncertów, pozyskaniu nowych a bezcennych doświadczeń, także u boku Judas Priest i UFO, wreszcie – po najęciu znakomitego, otwierającego przed grupą nowe perspektywy wokalisty, można było napisać utwory dojrzalsze i bardziej wycyzelowane, słowem – doskonalsze, do tego mniej inspirowane tym, co usłyszało się i podpatrzyło dotąd u swoich idoli i mistrzów, a w większym stopniu stanowiące rezultat osobistego natchnienia i świadomego wyboru, utwory będące odzwierciedleniem wypracowanego w ciągu ostatnich miesięcy własnego, odrębnego stylu. A o tym, że ten nareszcie wykrystalizował się, świadczy zawartość The Number of the Beast, płyty-narodzin Bestii.

Na tym zarejestrowanym i zmiksowanym w ciągu zaledwie pięciu tygodni albumie, wydanym w drugiej połowie marca 1982 roku, pierwotnie znalazło się osiem kawałków, w części krótkich, żywiołowych heavymetalówek, w części bardziej rozbudowanych i powikłanych, epickich kompozycji, z których zespół miał wkrótce zasłynąć. Autorem większości z nich był wyłącznie Harris, w niektórych tylko przypadkach (The Prisoner, 22 Acacia Avenue) współtwórca piosenek obok gitarzysty Adriana Smitha i perkusisty Clive’a Burra. Dwaj ostatni wspólnie wykoncypowali Gangland, jedyny numer, w którego powstaniu nie uczestniczył Harris. Drobny wkład w powstanie poszczególnych kawałków wniósł również Dickinson, nie na tyle jednak duży, aby zasłużyć na miano współkompozytora. Płytę promowały dwa single: wydany w lutym, stanowiący więc forpocztę całości Run to the Hills i wypuszczony w kwietniu, już po ukazaniu się longplaya, The Number of the Beast. Na drugim singlu dodano do utworu tytułowego wykonany na żywo Remember Tomorrow, kawałek pochodzący z albumu debiutanckiego. Natomiast pierwszy singiel, co godne podkreślenia – podówczas na koncie Iron Maiden szósty (jeśli nie liczyć najpierwszego, wydanego w ’79 własnym sumptem The Soundhouse Tapes), na stronie B zawierał numer autorstwa Harrisa, Burra i gitarzysty Dave’a Murray’a, Total Eclipse, który pierwotnie nie trafił na pełne wydawnictwo, gdyż grupa odrzuciła go wybierając Gangland. Potem nie była zadowolona z dokonanego wyboru, uważając pierwszą z wymienionych heavymetalówek za ciekawszą i lepszą. Po latach postanowiła naprawić swój błąd, dlatego właśnie na nowszym, pochodzącym z 1998 roku tłoczeniu płyty, którym dysponuję, a które jest wzbogaconym o filmiki, zdjęcia i różne informacje wydawnictwem, tak zwanym Enhanced CD, znalazło się dziewięć piosenek, wśród nich Total Eclipse. O wydanie to, w mniemaniu zespołu nareszcie właściwe, oparłem listę utworów.

W tym miejscu znów wypadnie spowolnić i jeszcze bardziej rozwlec narrację, gdyż przy okazji opisu tego szczególnego dzieła, jakim jest The Number of the Beast, nie sposób pominąć jego słynnej szaty graficznej, która wraz z zawartością słowno-muzyczną tegoż wydawnictwa przed laty ściągnęła na Iron Maiden tu i ówdzie prawdziwe odium, które, gdyby nie to, że żyjemy obecnie na Zachodzie w światlejszych a szczęśliwszych czasach, mogłoby doprowadzić Ironów do zguby, przed jeden z tak drzewiej licznych a fanatycznych trybunałów inkwizycyjnych, sprzed którego wątpliwego majestatu oskarżeni o bluźnierstwo przeciw Najwyższemu nieszczęśnicy udać mogliby się w asyście gromady tak zwanych smutnych panów tylko w jedno miejsce – na oczyszczający raz a skutecznie wszelkich grzeszników stos. Twórcą owej dla niektórych osób i środowisk godnej jedynie potępienia i anihilacji oprawy był współpracujący z grupą przez całe lata osiemdziesiąte artysta Derek Riggs, „ojciec” nie pozbawionego krwiożerczych zapędów Eddiego, maskotki zespołu. Początkowo ilustracja ta miała ozdobić Purgatory, singiel reklamujący Killers, lecz przywołany kilka akapitów wyżej Smallwood, band manager, uznał, iż szkoda byłoby zaprzepaścić tak interesującą grafikę na potrzeby zwykłego singla. Ostatecznie jednak i frontcover Purgatory był wcale przewrotny, gdyż spod szeroko roześmianej, gnijącej diablej buźki wyłaniał się bardziej złowrogi pysk Eddiego, tak że już przy pobieżnym rzuceniu okiem na rysunek wiadomo było, kto tak naprawdę stoi za Diabłem i jego poczynaniami, kto w istocie pociąga za sznurki. A już dobitnie przekonać się o tym, kto w tym szczególnym duo Diabeł-Eddie gra pierwsze skrzypce, można spoglądając na tę jakże złowieszczą okładkę zdobiącą The Number of the Beast, która, że znów poczynię dygresję, mogła potem zainspirować także Metallicę do nadania takiej a nie innej nazwy jednej z jej kompozycji oraz biorącemu od niej swe miano – hmm, co za zbieżność, może przypadkowa, może nie, a może to znowu jakaś diabelska sztuczka?! - trzeciemu albumowi, czyli Master of Puppets, na którego okładce to nie Szatan, a niemiłosierna Boska Opatrzność kieruje losami ludzi, gdyż ułożone w równych rządkach niskie i białe krzyże, istne memento mori dla każdego udającego się w świat z „pokojową” misją amerykańskiego żołnierza, niepokojąco powiązane są z krwawymi niebiosami pajęczą siecią nitek.

W tym miejscu znów sięgnę po retardację, właściwie po retardacyjkę w retardacji, by za przykładem tysięcy posunąć się na skraj stale poszukującego i wszędzie odnajdującego przez się poszukiwane obłędu: oto ironowe TNotB i metallicowe MoP to trzecie albumy obu grup, a 3 i 3 daje 6, więc liczbę Szatana. Podejrzane to jak diabli, toteż sam diabeł donośnie by się uśmiał, a może jedynie złowieszczo a znacząco zachichotał. Tu zawieszę jednak dalsze liczbami machinacje i zaprzestanę snuć te przedziwne domysły, bądź co bądź mało komu o zdrowych zmysłach do życia potrzebne.

Wracając zatem do opisu grafiki zdobiącej The Number of the Beast, z jednej strony kontrowersyjnej dla zastępów prawych chrześcijan, z drugiej inspirującej watahy kolejnych, częstokroć „lewych” bandów metalowych, wypadnie zauważyć, iż: poza mianem zespołu i krwistoczerwonym tytułem dominuje na niej stojący po lewej, więc jakoby złej stronie rzeczywistości upiorny i trwogę budzący Edek; z jednej jego dłoni bucha nie prometejski, ale piekielny płomień, żarzący się również w wielkich a głębokich oczodołach Edwarda; drugą zaś z wprawą prawdziwego master of puppets, władcy marionetek, manipuluje on poprzez odchodzące od jego straszliwych i niedomytych szponów sznurki niczego nieświadomym, pociesznym, czerwonym i zbrojnym w trójząb Diabłem; ten z kolei, błędnie mniemając, że jest panem sytuacji, animuje uwiązaną do swojego łapska roztańczoną kukiełką przypominającą Eddiego; tło dla wszystkich tych pojawiających się na grafice dramatis personae stanowią pogrążone w szalejącym na ziemi inferno przeróżne lilipucie ludziki, diabełki i smoki; niebo zaś zasnute jest ciemnymi, burzowymi chmurzyskami i raz po raz przecinającymi niebiosa piorunowymi rozbłyskami, których szczególne nagromadzenie w jednym miejscu zdaje się nawet świadczyć o tym, że oto na oczach świata niczym jakaś szyba rozpęka się, czy może rozdziera się rzeczywistość, jak to według prastarych wierzeń może kiedyś będzie przy końcu czasów. Świetna ta okładka, jak różnorakie dzieła malarskie Hieronymusa Boscha będąca mniej lub bardziej zawoalowanym odwołaniem do Apokalipsy świętego Jana, w wydaniu z ’82 była silnie zniebieszczona. Był to błąd drukarzy, gdyż w zamierzeniu Riggsa i zespołu dominującą barwą miała być - o niebo wymowniejsza w konkretnym przypadku - czerń i jej pochodne. Dopiero jednak zremasteryzowane wydanie płyty z ’98 roku uzyskało pożądaną paletę barw.

Na koniec rozważań dotyczących szaty graficznej omawianego wydawnictwa warto wspomnieć, iż w kilkanaście lat po ogłoszeniu przez Iron Maiden TNotB, kiedy już związane z płytą kontrowersje przycichły, a wręcz zbladły w obliczu poczynań po stokroć bardziej złowieszczych i wprost zresztą wielbiących szatańskie pomioty grup blackmetalowych, jeden z amerykańskich zespołów wykonujących niezwykle energetyczną mieszaninę punku i thrashu, to jest crossover thrash vel punk metal, ogłosił album, którego frontcover bezpośrednio nawiązywał do sławnego maidenowego dzieła. Band ten to założony między innymi przez członków zespołu Anthrax S.O.D., czyli Stormtroopers of Death, jak Iron Maiden posługujący się własną maskotką, do Eddiego dosyć podobną, tyle że preferującą przyodziewek w postaci munduru amerykańskiego żołnierza. Otóż w 1999 roku S.O.D., które jeszcze w ’85 wydało przebojową, od 4. klasy podstawówki nader przeze mnie lubianą płytę Speak English or Die, ogłosiło album Bigger than the Devil. Na okładce jego widnieje jedynie z lekka zmieniona ilustracja zapożyczona z ironowej Liczby Bestii, a sam tytuł to butne i prześmiewcze nawiązanie do słów Johna Lennona, który nie bez zarozumiałości dowcipnie stwierdził kiedyś, że The Beatles są bigger than Jesus Christ, czyli że są „popularniejsi od Jezusa Chrystusa”. Czy Lennon miał rację, to sprawa wysoce dyskusyjna, pewne jest natomiast to, że Bigger than the Devil nie umywa się do The Number of the Beast.

Kto pamięta, jak zaczynała się folkowa „Trójka” półbogów z Led Zeppelin? Ano ostro, od bezkompromisowej, a przerażenie siejącej Immigrant Song, pieśni opiewającej czyny hożych warchołów i zabijaków z Północy, Wikingów, wielokrotnie coverowanej, dla przykładu ostatnio przez Trenta Reznora i Atticusa Rossa na potrzeby patrzydła The Girl with the Dragon Tattoo. Podobną historyjkę wyśpiewuje swoim na poły operowym głosem Dickinson w otwierającej maidenową „trójkę” (O zgrozo(!), suma znów daje sześć!!!!!!) żywiołowej heavymetalówce Invaders. Inwazja, jak to inwazja, jeśli ma być skuteczna, to musi przebiegać bezkompromisowo i błyskawicznie. I tutaj taka właśnie jest: trwa niespełna trzy i pół minuty, zaczyna się od agresywnego perkusyjno-gitarowo-basowego wejścia, potem biegnie poprzez szybkie i cięte riffowanie, chwilami mające wzbudzać przestrach wraz z godnymi kastrata Farinellego pokrzykiwaniami Dickinsona, dalej czadowe i ostre niczym brzytwa Kuby Rozpruwacza solówki Murray’a i Smitha, po których następuje powrót do głównego tematu i zwieńczenie utworu wejściowym motywem. Steve Harris był raczej średnio zadowolony z zamieszczenia tej piosenki na początku płyty, pomimo to jest ona udanym otwarciem, godnym rozwrzeszczanych Wikingów skomasowanym atakiem na słuch każdego oczekującego mocnych wrażeń rockmana i metalowca.

Ilekroć pragnie się ująć czy porwać odbiorcę swoim dziełem, sięga się po niezawodny środek, mianowicie po budujący napięcie i urozmaicający wszelkiego rodzaju narrację kontrast. Nie inaczej postąpili Martin Birch i Iron Maiden. Oto po Najeźdźcach pojawiają się ponure i nieszczęsne Dzieci Przeklętych, Children of the Damned, kawałek zainspirowany filmem science fiction o tym samym tytule oraz numerem Black Sabbath, Children of the Sea z przesławnego albumu Heaven and Hell. Kompozycja rozpoczyna się dość niewinnie i niepozornie, od łagodnej, acz wyrazistej gitary akustycznej oraz towarzyszących jej lekkich, z cicha szemrzących uderzeń perkusyjnych i ciepło brzmiącej gitary basowej, tak że zrazu wydaje się, iż będzie to spokojna, leniwie tocząca swój bieg balladka. Do dźwięków gitary akustycznej i pozostałych instrumentów niebawem dołącza jednak gitara elektryczna oraz ujmujący wokal. Jeszcze przed wybiciem pierwszej minuty muzyka przyjemnie kulminuje w pasjonującej eksplozji uczuć, a Bruce Dickinson czterokrotnie wykrzykuje Children of the Damned, udowadniając, ile ma pary w płucach. Potem emocje opadają, lecz nie na długo, bowiem po kolejnej zwrotce gorący refren znów powtarza się, a po nim dochodzi do niespodziewanego wybuchu, w trakcie którego zespół coraz bardziej rozgrzewa się i przygotowuje do skoku, słuchacz zaś tylko czeka, kiedy muzycy wreszcie ruszą z kopyta. Po chwili następuje równie gwałtowne, co pożądane przyspieszenie, w które wpleciono zaledwie niezłe solówki. Na koniec utwór z wolna wyhamowuje, a przesycona grozą całość zamyka się wrzaskliwym śpiewem Dickinsona, z którego wynika, że wszyscy jesteśmy bachorami potępionych (You’re Children of the Damned), oraz końcowym gitarowym uderzeniem.

We want information, information, information. / Who are you? / The new number two. / Who is number one? / You are number six. / I am not a number, I am a free man. / HAHAHAHAHAHAHAHA – ta oto krótka konwersacja, zwieńczona paskudnie sardoniczną erupcją śmiechu, wprowadza w świat trzeciego utworu, The Prisoner. Dialog ten zaczerpnięty został z czołówki popularnego w Wielkiej Brytanii pod koniec lat 60. XX wieku surrealistycznego serialu szpiegowsko-fantastyczno-psychologicznego o tymże samym tytule, The Prisoner. Jego główny bohater to grany przez Patricka McGoohana były agent noszący zamiast imienia przydomek Number Six, jeden z mieszkańców fikcyjnej miejscowości o niewyszukanej nazwie, Village. Co ciekawe, później zespół powtórnie nawiązał do tego serialu utworem Back to the Village, zamieszczonym na płycie Powerslave. Powracając jednak do opisywanej kompozycji, po zacytowanym powyżej fragmencie, na którego wykorzystanie McGoohan osobiście wyraził zgodę w rozmowie telefonicznej ze Smallwoodem, pojawia się miarowe bicie perkusji, a zaraz za nim ciężki, niespecjalnie oryginalny, lecz naprawdę mocny i chwytliwy riff. To swoiste drugie intro, przeszło minutowe i przywodzące skojarzenia może z The Rover Led Zeppelin, wprowadza do zawrotnej galopady, jaką w dalszej części jest cała ta punkiem podszyta heavymetalówka, w dużej mierze niestety silnie skażona takim rodzajem refrenu, którego ja od dziecka zdzierżyć nie mogę, a który jednak zwykle cieszy się powodzeniem u większości słuchaczy. Na szczęście po tej dla mojego ucha mdłej melodyjce następuje część instrumentalna z porywającymi solówkami, tak dobrymi, że nawet powrót refrenu po kilkudziesięciu sekundach nie jest w stanie zmienić mojej opinii o The Prisoner, w sumie utworze minus bardzo dobrym.

Czwarta na płycie kompozycja to 22 Acacia Avenue, bodaj moja ulubiona z TNotB i jedna z najwyżej przeze mnie cenionych w bogatym dorobku Iron Maiden. Piosenka ta stanowi kontynuację opowieści o ladacznicy Charlotte. Jej pierwsza odsłona znalazła się na debiutanckim longplayu grupy. Całkiem sensowny tekst traktuje z jednej strony o rozkoszach, jakie czekają na mężczyznę u prostytuującej się kobiety, z drugiej – o tragicznym położeniu, w jakim znajduje się uprawiająca nierząd niewiasta, raz po raz poniżana i uprzedmiatawiana przez niejednokrotnie brutalnych klientów. Na koniec pojawia się wezwanie do porzucenia zawczasu tej wyniszczającej profesji, a także pewna oferta, dająca Charlotte szansę na wyrwanie się z półświatka i zmianę jej położenia. Czy bohaterka opowieści przystała na propozycję, czy nie, można dowiedzieć się z kolejnej części tej historyjki, zamieszczonej na jednym z późniejszych albumów. Tyle jeśli idzie o treść słowną 22 Acacia Avenue, z czuciem i odpowiednią dozą dramatyzmu zaśpiewaną przez Dickinsona. Od strony muzycznej ten wielowątkowy utwór jest absolutnie porywający, pełen wymiatającego frazowania, pierwszorzędnych kontrastów i świetnych harmonii, zmiennego tempa, gitarowych interludiów i pasaży. Sercem kompozycji jest wprost rozbrajające solo, niezwykle melodyjne i tkliwe, które rozpoczyna się przed czwartą minutą, by następnie niespiesznie płynąć przez dalszych pięćdziesiąt sekund, solo tak pięknie i żarliwie wykonane, jak co poniektóre natchnione, do żywego poruszające solówki Steve’a Rothery’ego z Marillionu.

Woe to you, Oh Earth and Sea, for the Devil sends the beast with wrath, because he knows the time is short… Let him who hath understanding reckon the number of the beast for it is a human number, its number is Six hundred and sixty six – te zaczerpnięte z Apokalipsy świętego Jana wersety (Ap 12,12; 13,18) z prawdziwym wyczuciem sytuacji, po mistrzowsku odczytane niczym proroctwo przez specjalnie zatrudnionego aktora teatru, Barry’ego Claytona, także narratora jednej z moich ulubionych animowanych opowieści w odcinkach, Count Duckula, czyli Hrabiego Kaczuli, rozpoczynają utwór tytułowy, The Number of the Beast. O odczytanie przytoczonych wersów został najpierw poproszony renomowany aktor filmów grozy, Vincent Price, między innymi niezapomniany odtwórca głównych ról w adaptacjach Opowieści niesamowitych Edgara Allana Poe, lecz zażyczył sobie skromnej sumki w postaci symbolicznych 25 tysięcy funtów, na co grupa w tamtym okresie jeszcze nie mogła sobie pozwolić. Mógł natomiast kto inny – gwiazdor muzyki pop Michael Jackson, który odpowiednim wynagrodzeniem skłonił Price’a w tym samym 1982 roku do użyczenia jego charakterystycznego głosu na potrzeby piosenki Thriller.

Natychmiast po wybrzmieniu złowróżbnych słów Six hundred and sixty six wchodzi ten jakże energetyczny, z miejsca w metalowym światku rozpoznawalny riff gitarowy, który szybko przeradza się w akompaniament dla pełnego pasji śpiewu Dickinsona, w trakcie rejestrowania piosenki nieźle wymęczonego przez producenta Bircha, który przez bite cztery godziny kazał wokaliście powtarzać kilka linijek tekstu, zanim wreszcie uznał, że efekt jest w zupełności zadowalający. Czy rzeczywiście jest? Jak najbardziej, Dickinson, którego niebawem ochrzczono – też coś, kto był chrzcił takiego satanistę jednego? A jednak! – zabawnym a prześmiewczym przydomkiem Air Raid Siren, to jest „Syrena przeciwlotnicza”, po prawdzie zaśpiewał wspaniale. Jednakże to nie wyłącznie jego samego czy magii liczby sześć zasługa, iż The Number of the Beast stało się jednym z najsłynniejszych hymnów heavymetalowych po wsze czasy, przyczyniły się bowiem do tego również: z jednej strony ten błyskawicznie wpadający w ucho riff i żarliwość wykonania tej nieskomplikowanej heavymetalówki, ozdobionej popisowymi solówkami Murray’a i Smitha na gitarach oraz Harrisa na basie, nadto przemyślana akcja promocyjna i intensywne koncertowanie, a z drugiej pojawiające się ze strony chrześcijańskich fanatyków, w danym wypadku gęsto zasiedlających przede wszystkim niezmierzone obszary Stanów Zjednoczonych, posądzenia o czczenie Szatana, propagowanie satanizmu i chęć sprowadzenia na naszą kochaną staruszkę Ziemię jakiegoś Ancykrysta czy innej cholery, oskarżenia, które tylko rozdmuchały popularność zespołu i jej diablego trzeciego dziecka, podobnie jak to stało się ze Stairway to Heaven Led Zeppelin czy opowieściami o Harrym Potterze Joanne K. Rowling, pod których adresem wysuwano równie bezzasadne a pocieszne zarzuty. Jak wiadomo, kto starając się ugasić płomień dmucha weń, ten tylko wzmacnia jego siłę i pozwala mu rozprzestrzenić się jeszcze bardziej. Chociaż kto wie, może z tym Iron Maiden fanatycy mieli rację? Wszakże sam tekst po trosze skrycie, a po trosze jawnie odwołuje się do bezecności czarnej mszy, tak że z piosenki niemal bije zapach siarki, szczególnie w co wrażliwsze nozdrza.

Chociaż o liczbie sześć nie traktuje, to szóstą piosnką na płycie jest Run to the Hills, jeden z najpopularniejszych ironowych hitów, przy którym hordy metalowców z całego świata od trzech dekad zdzierają swoje gardziele. Jest to zwycięsko brzmiący, chyży numer, z truchtającym w miejscu wstępem, lecący na łeb na szyję w rozwinięciu i z lekka przystopowujący pod koniec, wbrew pozorom smutna opowiastka o losie rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, Indian, spijanych wodą ognistą, gwałconych i mordowanych przez białego człowieka. Słynny i powszechnie wielbiony chóralny refren mnie działa na nerwy, odsuwając jednak na bok osobiste uprzedzenia przyznać muszę, że jest to kawałek niezły, z tym ewokującym wizję kawalerii brodatych białasów patataj-patataj rytmem, popisowymi pieniami „Syreny przeciwlotniczej” i solówkami Murray’a, utwór w żadnym razie nie najlepszy na opisywanym wydawnictwie, z pewnością jednak na singiel nadający się wprost idealnie.

Okładka singla nawiązywała do przekazu tak całego albumu, jak i Run to the Hills – oto na samotnej skale, parzeni w stopy przez ogniste jęzory Edek i Diabeł staczają walkę na śmierć i życie, pierwszy dzierży tomahawk i mocno stoi na swoich długich i cienkich nogach, godnych Cindy Crawford czy Claudii Schiffer, natomiast drugi ma dzidę i zastyga w pomnikowej pozie jakiegoś centaura, jak się jednak wydaje pojedynek wygra Eddie, który pierwszy werżnie swą broń w rogaty czerep adwersarza. Po zaznajomieniu się z okładką drugiego singla, The Number of the Beast, wiadomo już, kto wygrał – Eddie, wyłaniając się z pożogi trzyma bowiem ociekający krwią diabli łeb w swojej szponiastej dłoni prawie jak na tacy.

Do Run to the Hills nakręcono teledysk, którego reżyserem był David Mallet, twórca licznych klipów Queen i Davida Bowiego. Wiedząc, że zespół chętnie nawiązuje w swoich tekstach do popkultury, Mallet wyreżyserował klip w połowie koncertowy, w połowie naćkany zabawnymi wyjątkami z głupawych filmów z komikiem Busterem Keatonem. Fakt ten warto odnotować, gdyż wyemitowany w popularnym brytyjskim teleshow muzycznym Top of the Pops i dopiero raczkującym amerykańskim MTV zapewnił zespołowi rozgłos i przydał mu rzesze fanów na świecie. Także dzięki temu sam singiel sprzedawał się jak ciepłe bułeczki i osiągnął wysokie siódme miejsce na brytyjskiej liście przebojów, jak żaden z wcześniejszych singli Ironów. Mallet wyreżyserował też teledysk do The Number of the Beast, w którym sięgnął znowuż po materiał koncertowy (uwieczniono tu pojawiającego się ówcześnie na scenie kiczowatego Eddiego i czerwonego Diabła wymachującego trójzębem) oraz – tym razem bogatszy i ciekawszy - filmowy (horrory: Nosferatu, Godzilla, War of the Colossal Beast i inne). Podobny zabieg zastosowała w ubiegłym roku polska Insomnia, która do swojej autorskiej kompozycji Shadows and Mists zmontowała z czarno-białych klasyków niemego kina teledysk pierwszej wody, oddając jednocześnie hołd starym mistrzom kina i ilustrując swą muzyką pozbawione podkładu dźwiękowego filmy.

Siódmy numer na płycie to zagrany co prawda z werwą, lecz pozbawiony oryginalności, kompletnie wyprany z pomysłu Gangland, ostra heavymetalówka, szybka i bezkompromisowa, rozpoczęta żwawym bębnieniem Burra po garach, potem przechodząca w nieustającą aż do samego końca galopadę, momentami przypominającą niektóre kawałki z dorobku Deep Purple. Nie ma się co dziwić, że obecnie zespół żałuje, iż pierwotnie Gangland trafił na płytę zamiast dużo mocniejszego Total Eclipse, który - jako wiele akapitów temu się napisało – znalazł się na stronie B singla Run to the Hills, zaś na TNotB – dopiero w 1998 roku.

Total Eclipse roztacza iście apokaliptyczną wizję końca świata, spowodowaną katastrofą ekologiczną. To odwet Matki Ziemi na nieustannie kalającej ją swoimi nieodpowiedzialnymi poczynaniami ludzkości. Przestrogę tę stosownie ilustruje zarówno teatralny śpiew Dickinsona, miejscami brzmiący niemalże operowo, jak i kreowana przez jego kolegów muzyka. Są przeto niezłe i kontrastowe przejścia, dochodzi do nieoczekiwanych przełomów i zwrotów akcji, pojawia się porządne gitarowe solo. Chwilami piosenka nazbyt mocno przypomina Scorpions, ogólnie jednak jest całkiem dobra, zaś niepokojący jej koniec stanowi swego rodzaju wprowadzenie do zamykającego album spécialité de la maison.

Jest nim Hallowed Be Thy Name, wyśmienita kompozycja, tak dobra, że aż chce się nie bez bluźnierczej nabożności skierować ku Iron Maiden pozdrowienie „Święć się Imię Twoje, Bestio!”. Słuchacz od pierwszych sekund ulega przejmującemu urokowi tego fascynującego utworu, w którym kilkakrotnie z różnym nasileniem pojawia się złowróżbne bicie dzwonu. Wraz z pozostałym instrumentarium już na samym początku kreuje ono złowieszczą aurę, wywołując u odbiorcy obraz skradającej się chichotliwej Śmierci. A że ta nieubłaganie nadchodzi, prędko staje się jasne: oto Dickinson raz w niższych, raz w wyższych rejestrach wyśpiewuje lęki targanego rozpaczą, niecierpliwie odczekującego na powieszenie skazańca, w którego klepsydrze życia piasku do przesypania pozostało niewiele. Ostatecznie rozemocjonowany więzień wewnętrznie buntuje się przeciwko swojemu losowi, przestaje się bać i jak tonący chwyta się brzytwy, utwierdzając się w niosącym znikome pocieszenie przekonaniu, że dotychczasowy, ziemski żywot był jedynie iluzją, a realne życie jest dopiero przed nim. Zmiany zachodzące w umyśle i duszy skazańca wybornie zostały odmalowane zarówno dzięki talentom wokalnym Dickinsona, mistrzowsko posługującego się swoim tenorem, jak też wysokim umiejętnościom instrumentalistów, grających i technicznie, i ze swadą i polotem. Reasumując, Hallowed Be Thy Name to pełne niepokojąco mrocznego majestatu heavymetalowe arcydzieło, epicki majstersztyk dopracowany w każdym szczególe, najbardziej skończony i najdoskonalszy spośród wszystkich składających się na The Number of the Beast, zwiastun późniejszych wielkich utworów Iron Maiden, od których zresztą ani na piędź nie odstaje. Nic więc dziwnego, że to w ogóle ulubiona piosenka Steve’a Harrisa, który w pojedynkę skomponował Święć się Imię Twoje.

Na koniec trzeba jakoś zrekapitulować ten pokaźnych rozmiarów tekst oraz jednoznacznie ocenić obiekt niniejszych wywodów, Liczbę Bestii. Otóż album ten, choć nierówny i jeszcze nie tak dopracowany, jak kolejne płyty, Piece of Mind czy zwłaszcza Powerslave oraz Seventh Son of a Seventh Son, nareszcie dowiódł, na co stać Ironów, ukazał potężny potencjał drzemiący w tym właśnie od ’82 roku sukcesywnie podbijającym cały glob bandzie. To na The Number of the Beast grupa po raz pierwszy zaprezentowała naprawdę przekonujący materiał, to tu wyraziście objawił się unikalny styl gry zespołu i jego charakterystyczne brzmienie, które w pełni udoskonalone i wyklarowane zostały na kolejnych dwóch płytach. Wszystko to stało się możliwe także dzięki Dickinsonowi, którego walory wokalne dawały Harrisowi praktycznie wolną rękę w trakcie komponowania nowych piosenek, toteż nie musiał, jak wcześniej, powściągać inwencji i wyobraźni, gdyż dysponował – jak to ujął Birch – all the magical ingredients, feel, ideas, energy, execution („wszystkimi magicznymi składnikami, wyczuciem, pomysłami, energią, techniką”).

Pomimo że w 1982 roku Judas Priest, wielki konkurent Iron Maiden, również ogłosił świetny album, nawet spójniejszy i pod pewnymi względami lepszy od TNotB, mianowicie Screaming for Vengeance, to nie ma cienia wątpliwości, że to właśnie Żelazna Dziewica wprowadziła nową jakość do muzyki heavymetalowej, pchnęła ją naprzód i wyprowadziła z impasu przełomu lat 70. i 80., czyniąc ją dynamiczniejszą i agresywniejszą, bardziej bezkompromisową i ambitniejszą, niźli była dotąd, równocześnie podnosząc poprzeczkę pozostałym bandom z NWOBHM, Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, przez co ustaliła nader wyśrubowane standardy, poniżej których od tej pory po prostu nie wypadało konkurencji schodzić. Dość będzie stwierdzić, że The Number of the Beast to płyta, której, owszem, można nie lubić, ale którą mimo to powinno się znać, gdyż dziś to już klasyka metalu i rocka, nieomal równie istotna, jak pierwsze płyty Led Zeppelin, Black Sabbath czy Deep Purple.

The Number of the Beast osiągnęło wielki sukces komercyjny tuż po ukazaniu się na rynku muzycznym – z miejsca wbiło się na pierwsze miejsce brytyjskiej listy przebojów i prędko sprzedało się na całym globie w ponad milionie egzemplarzy. Poważny wpływ miała na to również licząca aż 179 koncertów ogólnoświatowa trasa, The Beast on the Road, w trakcie której wspierane mocą sześćset sześćdziesiąt sześć Iron Maiden ostatecznie przeistoczyło się w The Beast. Wzburzyło wtedy tsunamiczną falę entuzjazmu i krytyki, rozniecając żar uczuć pozytywnych i negatywnych, przyprawiając o histerię dwie grupy ludzi, zatem z jednej strony tłumy spragnionych ostrej muzy metalowców, z których wielu w przystępie dzikiej radości wytatuowało sobie nawet jakiś fajowy rysunek czy napis, w rodzaju „Iron Maiden” itepe, na ciele, oddając tym samym pokłon Bestii, zaś z drugiej – opętanych nie przez 666, lecz przez misję zbawienia świata, maniakalnie usposobionych, ultrakonserwatywnych, północnoamerykańskich chrześcijan. Ci, chcąc uchronić świat przed zgubnym wpływem Diabła, który, jakkolwiek dwuznacznie to zabrzmi, na zasadzie deus ex machina objawił się ludzkości pod postacią Iron Maiden, demonstrowali tu i ówdzie, wzniecili awanturę w mediach, a nawet wznieśli stosy, na których spłonęły winyle z The Number of the Beast. Przewrotny Szatan jednak sprawił, że rozniecony przez nich płomień, miast zdusić w zarodku czy wręcz spalić diabelskie nasienie, rozniósł je po Stanach, przyczyniając się tylko do rozbuchania ognia i podkręcenia temperatury sporu, wzmożenia euforii i ogólnego zainteresowania Iron Maiden. 

Nie jest jednak wykluczone, że to oni, świątobliwi fanatycy, rozumieli i wiedzieli więcej, za co chwała im będzie i uwielbienie. Zaś ci, którzy bałwochwalczo oddawali i wciąż oddają pokłon Bestii, przybyłej wbrew przepowiedniom nie ze Wschodu, lecz zza kanału La Manche, już niebawem będą się mieć z pyszna, zgodnie ze słowami Jana Ewangelisty:

 

Jeśli ktoś wielbi Bestię i jej obraz

i bierze sobie jej znamię na czoło lub rękę,

ten również będzie pić wino zapalczywości Boga,

przygotowane bez rozcieńczenia, w kielichu Jego gniewu;

i będzie katowany ogniem i siarką

wobec świętych aniołów

i wobec Baranka.

A dym ich katuszy na wieki wieków się wznosi,

i nie mają spoczynku we dnie ani w nocy

czciciele Bestii i jej obrazu,

i ten, kto bierze znamię jej imienia.

                                                                         Ap 14,9-11

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.