Po wydaniu „wielkiej czwórki” - że nadam takie miano pierwszym czterem albumom grupy, gdyż w pełni na to zasługują - i zdobyciu sławy, Led Zeppelin mogło pozwolić sobie na chwilę oddechu, a tym samym na nagranie czegoś lżejszego, mniej zobowiązującego i bardziej fantazyjnego. Owocem pracy zespołu stało się wydawnictwo Houses of the Holy, pierwsze, na którym znalazły się tylko i wyłącznie utwory autorstwa Led Zeppelin, bardzo nierówna płyta, na której obok kompozycji udanych znajdują się również bardzo słabe.
Najlepsze kawałki z tego albumu to rozpoczynający płytę The Song Remains the Same, a zwłaszcza następujący po nim The Rain Song oraz przedostatni, No Quarter, w którym roli Johna Paula Jonesa przecenić nie sposób. Pierwszy z tych utworów to dobre, mocne otwarcie albumu, z pierwszorzędnymi gitarami Jimmy’ego Page’a, lecz i dziwnym, nieszczególnie dobrze brzmiącym wokalem Roberta Planta, który niekiedy brzmi tak, jakby starał się imitować śpiew aktora teatru chińskiego. Zresztą na całej tej płycie Plant śpiewał praktycznie co utwór inaczej. Melotronowy The Rain Song, najdłuższy numer na płycie, jest aż nadto patetyczny, sentymentalny i nostalgiczny, niemniej jest to naprawdę udana kompozycja, jedna z najlepszych w dorobku Zeppelinów. Takim też utworem, ale od The Rain Song jeszcze lepszym, jest naprawdę piękny No Quarter, z syntezatorowymi dźwiękami najwyższej próby, pianinem, przerobionym brzmieniem basu, oraz z ciężką i wspaniałą gitarą Page’a, która z pewnością inspirowała kolejne pokolenia gitarzystów (udany cover tego arcydzieła zaprezentował Tool na Salival). I śpiew Planta, niekiedy jakby zza szyby czy spod wody, brzmi dobrze, no a do perkusji Johna Bonhama jak zwykle nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń. Mocnym punktem tej płyty jest także uznawany za pastisz muzyki reggae D’yer Mak’er, nawiązujący swoim tytułem do nieprzetłumaczalnego na język polski dowcipu. Swoją drogą śpiew Planta z tego numeru powielała przeszło 30 lat później popowa wokalistka Nelly Furtado. Na uwagę zasługuje na tej płycie jeszcze Over the Hills and Far Away, utwór jakby żywcem wyjęty z zeppelinowskiej „trójki”, dobry, lecz nie wnoszący nic nowego do kolorystyki Led Zeppelin. Posłuchać można też lekkiego Dancing Days, który, owszem, jest „fajny”, ale nic z sobą nie niesie poza wpadającym w ucho rytmem. Ten kawałek to takie muzyczne pustosłowie. Niemalże nie do słuchania są natomiast na Houses of the Holy utwory nr 4 i 8. Pierwszy z nich to The Crunge, naprawdę słaby, jałowy i nieciekawy, można go uznać za bardzo wczesną zapowiedź nieudanego ostatniego albumu grupy, In Through the Out Door. Drugi zaś to rozpoczęty wyrazistym riffem The Ocean, kompozycyjny miszmasz, istny ocean pomysłów, z którego wykluć by się mogło parę innych kawałków. Do tego ten zamykający płytę numer brzmi fatalnie, garażowo, jakby ktoś w ogóle zapomniał go zmiksować.
Houses of the Holy to płyta tak nierówna, jak niesławne polskie drogi. Bardziej popowa aniżeli jej poprzedniczki, stylistycznie bardziej niejednorodna i niespójna, mniej zadziorna i po prostu słabsza. Po jej wysłuchaniu nie dziwią też słowa Jimmy’ego Page’a, który powiedział o zgromadzonym na niej materiale: Nagrywaliśmy to, co każdemu z nas przyszło do głowy. Niemniej pomimo swych mankamentów i ona miała wielki wpływ na rozwój muzyki i stała się inspiracją dla licznych wykonawców. Ot, chociażby dla AC/DC, które w tytułowej kompozycji z Back In Black zaczerpnęło motyw z rytmiki The Ocean.