Jestem dzieckiem Czterech Pancernych. Pokoleniem Hair również. The Wall mnie zdefiniowało, a Misplaced Childhood otarło łzy na pożegnanie i rzuciło na głęboką wodę dorosłego życia. Jestem wypadkową zdarzeń, ludzi, książek, filmów i muzyki, z którymi miałem (mam) styczność. To many too list, jak swego czasu powiedział Syd Barrett na pytanie, co go inspiruje.
Ale, jak się powiedziało na początku – jestem dzieckiem Czterech Pancernych. Począwszy od piosenki śpiewanej przez Edmunda Fettinga, poprzez rękawice z syberyjskich tygrysów po pancerze niemieckich Panter. Naznaczyły mnie – mimo, że tyle lat upłynęło od tamtych dni – dymy Westerplatte, budził mnie ryk syren niemieckich Stukasów i generalnie rzecz biorąc nauki języka sąsiadów zza Odry nienawidziłem równie mocno, co żołnierzy Wehrmachtu, prących na wschód w ramach poszerzania przestrzeni życiowej dla narodu Bacha, Beethovena, Hegla i Goethego…
Po co o tym wspominam? Skoro rzecz jest o płycie jazzowej? Ano, w sumie bez powodu. Choć, gdyby uważnie przyjrzeć się tytułom nagrań (angielskojęzycznym niestety), to może jednak okazać się, że owo upośledzenie czasami wojny musiało wyjść na jaw przy słuchaniu muzyki Krzysztofa Komedy.
Wszystko przez stary film Edwarda Skórzewskiego i Jerzego Hoffmana (a tak, kiedyś to on kręcił świetne filmy) – „Prawo i pięść” z Gustawem Holoubkiem w roli głównej. Czarno – białe widoki powojennej Polski zachodniej (fakt, że kręconej głównie w Toruniu), ten ostatni sprawiedliwy w świecie, gdzie każdy myśli tylko o sobie (że zacytuję Zdzisława Maklakiewicza – filmowego Cześka: „O Polsce myślałem w czasie wojny, teraz myślę tylko o sobie”) i właśnie muzyka Komedy w tle. Niby niedostrzegalna, jakaś taka nieobecna, a zaraz idealnie ubierająca w emocje obrazy tamtych dni. Ten motyw przewodni z filmu – zaadaptowany przez Możdżera na recenzowany album – to absolutnie najciekawsza pozycja z tej płyty. Frapująca. Doskonała.
Leszek Możdżer w roku komedowskim nie mógł nie wziąć muzyki genialnego kompozytora na tapetę. Kto jak kto, ale nie on. Niewielu jest artystów w sumie niszowych, którzy tak ładnie rozpracowali zasady działania rynku, iż wiedzą, co, kiedy i jak zagrać lub gdzie się pokazać, by ich obecność cały czas była zauważana. Współpraca z Gilmourem, pogrywanie u Praisnera czy Jana A.P. Kaczmarka, tudzież wyraźne zaznaczanie swojej obecności na płytach i koncertach Anny Marii Jopek to tylko nieliczne z bardzo rozległych zainteresowań muzycznych pianisty. Że jest w tym trochę lansu – no jest i co z tego.
Płytą Komeda zatem Możdżer spełnia swój podwójny obowiązek. Realizuje projekt ku pamięci i wspomnieniu Krzysztofa Komedy i zarazem przypomina o sobie szerszej publiczności. Robi to tak, jak można się było spodziewać: wybierając do prezentacji fortepianowej te utwory polskiego jazzmana, które są i znane, i najczęściej najbardziej lubiane w dorobku przedwcześnie zmarłego artysty. Zatem – kto chciałby sobie przypomnieć owe nagrania, zachwycić się ich melodyką i złożonością kompozycyjną – po płytę Możdżera spokojnie może sięgnąć. Fakt, stylistycznie muzyka Komedy nabiera owego możdżerowskiego sznytu, ale przecież to wcale nie wada. Pianista nie próbuje na siłę grać inaczej, niż nas przyzwyczaił: te jego staccata, wchodzenie w wysokie rejestry znamy i lubimy. A kto nie lubi – cóż, albumem Komeda ich już nie polubi.
Dobry album.