Ćwiara minęła AD 1987!
Kilka dni temu, kiedy z kolegą Strzyżem zaczęliśmy dzielić płyty do tegorocznej Ćwiary, stwierdziłem, że „Time And Tide” musi pójść na pierwszy ogień i jeżeli on o tym nie napiszę, zrobię to na pewno ja. Nie możemy zacząć od czegoś innego – musi być to ta płyta, bo jest ona bardzo, bardzo, ale to bardzo wyjątkowa.
Tak nagle i od razu mnie nie oświeciło, bo to w jakiś sposób efekt pewnej dyskusjina forum muzycznym u dinozaurów, dotyczącej kondycji polskiej muzyki rozrywkowej i jej siły rażenia za granicą (końcowa konstatacja – „Polska to muzyczne zadupie” przyjęta została przez wszystkich ze zrozumieniem). W takiej sytuacji temat Basia Trzetrzelewska musiał się pojawić. Jak na razie jest ona jedynym artystą z Polski w kategorii muzyka rozrywkowa, który odniósł niekwestionowany, duży, ogólnoświatowy sukces – milionowe nakłady płyt ( w samych Usiech dwie platyny i raz złoto), single na listach przebojów (wysoko), albumy też (jeszcze wyżej). Czegoś takiego żaden polski artysta ani wcześniej, ani później nie osiągnął. I chyba jeszcze długo nie osiągnie, bo nie widzę nikogo z „papierami” na taki wyczyn.
Basia dokonała rzeczy wielkiej – udało jej się podbić rynek amerykański, co dla emigrantki z zadupia cywilizacji, jakim była wtedy komunistyczna Polska, było wyczynem wiele razy trudniejszym, niż dla miejscowego artysty. Udało jej się tego dokonać przy pomocy muzyki, która też bardziej kojarzy się z Ameryką, niż Europą – czyli nie dość, że na terenie przeciwnika, to jego własną bronią.
Karierę zaczynała w Alibabkach (lata 1972-74), potem współpracowała ze Zbigniewem Hołdysem w grupie The Perfect, a pod koniec lat siedemdziesiątych wyjechała z Polski. Potem przez jakiś czas śpiewała w grupie Matt Bianco, a następnie wraz z Danny Whitem zaczęła pracować na własny rachunek. Pierwszym tego efektem był album „Time And Tide” wydany w 1987 roku. W zasadzie był to pop, a jazz, czy elementy muzyki z Południowej Ameryki stanowiły odpowiednio zastosowane przyprawy, które nadawały całości bardziej szlachetnego smaku. I właśnie kluczem do sukcesu było właściwe dobranie wszystkich składników – świetne popowe melodie w nieco ambitniejszym, jazzowym sosie, ale nigdy nie przestające być świetnymi popowymi piosenkami. W zasadzie każda z nich mogłaby być singlem, z szansami na zaistnienie na listach przebojów. Nie powiem, żebym jakoś szczególnie się zainteresował tym krążkiem, kiedy się ukazał. Oczywiście był wokół niego duży szum – no bo naszemu się udało, ale ja akurat byłem w innej części muzycznego uniwersum i ani mnie ta muzyka grzała, ani ziębiła – jest to jest, niech leci, nie przeszkadza, skończyło się? Też dobrze. Ostatni raz tego słuchałem w całości … chyba w Wieczorze Płytowym pod koniec 1987 roku, a i to pewnie jednym uchem, ale sporo tych piosenek przewijało się wtedy przez wszelkie możliwe radiowe audycje, trudno było na nie nie trafić. Jednak kiedy słuchałem „Time And Tide” ponownie, ze dwa dni temu, dla potrzeb niniejszej recenzji, to ze zdziwieniem stwierdziłem, że ja te wszystkie piosenki pamiętam. Co naprawdę bardzo dobrze świadczy o klasie artystki, że dwadzieścia kilka lat trzymają się głowy nawet średnio zainteresowanego zagadnieniem osobnika. I muszę uczciwie przyznać, że chociaż dalej nie mam ochoty postawić tego krążka na półce, jest to jednak rzecz klasowa, zrobiona na najwyższym światowym poziomie. Jedyne, co moje ucho teraz wyłapało i to z zakresu produkcji, bo o muzyce wypowiadać się nie będę - to nieco syntetyczne brzmienie. Ale to lata osiemdziesiąte, tak się wtedy nagrywało.
Smooth jazz nigdy nie był i nie jest w centrum moich muzycznych zainteresowań, jednak uważam, że tą płytę należy uczcić, docenić i o niej pamiętać. Zbyt wiele takich nie ma.
Z okazji dwudziestej piątej rocznicy(*) ukazania się „Time And Tide” Ćwiara Minęła składa Pani Barbarze Trzetrzelewskiej wyrazy najgłębszego szacunku. Kłania się w pas, czapką do ziemi i życzy wszystkiego najlepszego.
(*) – wiem, że to tak naprawdę dopiero w sierpniu, ale zawsze będziemy się mogli pochwalić, że byliśmy pierwsi.