Myślałem, że Mieszko o tym napisze, ale on ostatnio ma afazję twórczą (trudno powiedzieć, czy czuciową, czy ruchową) i wychodzi na to, że padło na mnie, bo raczej nie widzę nikogo w naszej firmie, kto miałby chęć się tym zająć.
Ostatnio kosztem pisania nadrabiam zaległości serialowe, ale to co się dzieje wokół "Lulu" wyrwało mnie ze świata Taelonów, Ziemian i Jaridian. Z natężenia tego szumu medialnego łatwo się zorientować, że jest to najbardziej komentowany kawałek muzyki od bardzo, bardzo długiego czasu. Każda gazeta, czasopismo, które mają ambicje pisać o rozrywce z nieco wyższej półki, poczuło się zobowiązane do napisania czegoś o tym. Matko pojedyncza, jakie tam kacaboły wypisują! W dziewięciu przypadkach na dziesięć można mieć bardzo poważne wątpliwości co do kompetencji panów redaktorów. I pomyśleć, że za te bzdury to im jeszcze zapłacono, a ja tu lecę pro publico bono, czyli za frajer.
Ale przejdźmy do samej płyty.
Zacznę tak jak mawiał niezapomniany Docent Magister Buldog Inżynier wykładowca z dokształtu Centralna Kuźnia Młodych:
Zapamiętnijcie kursanty raz na jutro - "Lulu" nie jest płytą metalową. "Lulu" nie jest płytą Metalliki. Metallica na niej gra. Mieli pewien udział w tworzeniu muzyki, ale całością dowodził Lou Reed. Jego był pomysł, on napisał teksty, do niego należało ostatnie słowo co do ostatecznego kształtu tego przedsięwzięcia. Metacha u Lou Reeda de facto robiła za fizycznych. Kto traktuje "Lulu" jako płytę Metachy jest głupi jak tapeta w motylki.
Chyba nikt się nie spodziewał, że taki rockowy weteran jak Reed da się zdominować jakimś metalowym młokosom, o pokolenie młodszym od niego. A czyje numery grali na wspólnym występie w Rock'n'Roll Hall of Fame? Metachy, czy Velvet Underground? No właśnie. Dlatego, każdy, kto pisze, że riffy nie takie, nie ma solówek i tym podobne, to delikatnie mówiąc "abstrahuje od punktu odniesienia", a mniej delikatnie - jest ignorantem, który nie ma zielonego pojęcia, na jaki temat się wypowiada. Kilkanaście lat temu mieliśmy do czynienia z podobnym przypadkiem - Neil Young wspólnie z Pearl Jam nagrali płytę "Mirror Ball". Nie było to wydarzenie aż tak nagłośnione, bo ze względów kontraktowych Pearl Jam wystąpiło tam anonimowo. Ale wyraźnie tam słychać, że zostawili na tym albumie coś swojego. Jednak nikt przy zdrowych zmysłach nie próbował tego krążka porównywać z płytami zespołu. Zostało to zapisane na konto Younga i już. Przypadek "Lulu" jest analogiczny, tyle, że obie strony kolaboracji występują oficjalnie.
Dlatego - to nie jest płyta dla fanów Metalliki, bo oni tego nie zrozumieją. To płyta dla fanów Lou Reeda, a najbardziej pożywią się na niej ci, którzy lubią i Metallikę i Lou Reeda, a dokładniej - bardziej lubią Reeda niż Metallikę (czyli coś jak ja). Mnie podoba się od początku do końca. Ma klimat, ma kopa, nie ma lekko, bo potrafi trochę psychikę przetrzepać. To nie funkcjonuje na zasadzie - dobra płyta, zła płyta - tylko albo Cię trzepnie, albo Cię nie trzepnie - jeśli Cię trzepło - no to w całości i od początku do końca - jeśli nie trzepło - to trzeba sobie ten album po prostu odpuścić. Pisanie, że trzy numery, że ten tak, a tamten nie - nie ma sensu - albo się podoba całe, albo w ogóle, tak po środku to nie ma. „Lulu” nie bierze jeńców.
A najśmieszniejsze jest to, że to co wielu najbardziej krytykuje, czyli te dłuższe utwory, to mi się najbardziej podobają - nieco hipnotyczne, ponure, monotonne, ale coś w nich jest.
Pierwszy raz słuchałem tego w bardzo sprzyjających okolicznościach - sobota, po zakupach, po sprzątaniu, a przed meczem polskiej ekstraklasy kopanej - spokój, luz i dużo czasu. Wchłonąłem, ale przez kilka dni to wszystko się we mnie jeszcze kotłowało. Powiem szczerze, że dawno nie słyszałem płyty, która tak szybko wgryzła by mi się w pamięć (właśnie, wgryzła, to jest dobre określenie) Kotłowało, się gniotło i nie dawało spokoju, denerwowało, wkurwiało, siało zamęt i niepokój. Nie sposób przejść obok tego obojętnie. Bo na pewno nie jest to rzecz na miły romantyczny wieczór we dwoje, a tym bardziej na nie-miły, nie-romantyczny wieczór w samotności, bo flaki miejscami pruje bardzo bezlitośnie. Jest to cholernie intensywne emocjonalnie. Później zrobiłem sobie kilka dni przerwy, żeby ochłonąć, a teraz pisząc tą recenzję słucham tej płyty raptem po raz trzeci.
Porównania do "Metal Music Machine" są moim zdaniem mocno chybione. Ktoś to w pijanym widzie wymyślił, a reszta bezrefleksyjnie jak papugi powtarza po nim, nie znając pewnie ani nuty ze wspomnianego MMM, a i pewnie niewiele więcej innych nagrań Reeda. Jeżeli coś mi to przypomina to chyba najbardziej "New York" – jak tamto też brudne, hałaśliwe, surowe, tyle, że dużo cięższe (po to jest Metallica). Ale "New York" był dużo przystępniejszy, zresztą był to jeden z lepiej sprzedających się albumów artysty, były tam ze dwa przeboje, a ostatecznie osiągnął status złotej płyty. "Lulu" absolutnie nie ma nic wspólnego z przystępnością, ale ma nieco podobny klimat, na przykład można powiedzieć, że "Junior Dad" ma coś wspólnego z "Dime Store Mystery", "Last Great America Whale", czy "Christmas in February", bo nie zapominajmy, że oprócz Metalliki sporo do powiedzenia ma też sekcja smyków i ta druga część "Junior Dad", "wisząca" na jednej nucie to jednak ich robota.
Reed to niespokojny artystyczny duch, który lubił zaskakiwać swoich fanów. W tym przypadku pewnie znowu mu się udało i dobrze, że znowu to zrobił, bo ostatnio cieszył się już opinią artysty wybitnego, ale już takiego nobliwego i dostojnego. Zrobił to w swoim najlepszym stylu, wydając album, wobec którego krytycy muzyczni są bezradni, bo nie wiedzą jak to ugryźć, a ci którzy próbują, najczęściej piszą głupoty. Opinie na temat „Lulu” są krańcowo różne – zwykle raczej negatywne, a te pozytywne, to czasami urzędowo pozytywne, bo to przecież Reed i Metallica, a czasem pozytywne, bo podoba mi się, chociaż nie wiem dlaczego, a czasem dlatego, że mi się podoba i już. Dawno nie spotkałem się z tak diametralnie różnymi ocenami jednej płyty. Nie ma się co dziwić, bo to nie jest rzecz łatwa w odbiorze, z tym naprawdę można się nie skrzyżować, a wtedy wrażenia pozostaną jak najgorsze. Moim zdaniem jest to jedna z lepszych płyt Reeda, przynajmniej z tych co znam, a znam sporo. Zaryzykowałbym twierdzenie, że to płyta naprawdę wybitna – tak pierwsza piątka w dyskografii – razem z „Berlinem”, „New York”, „Transformer”. Na pewno lepsza nawet od wielu dawnych, klasycznych albumów – debiutu, „Sally Can’t Dance”, „Coney Island Baby”. Nie wiem, na ile jest to jeszcze „sensacja polowania”, a na ile już mi tak zostanie – na razie jednak będę trzymał się opcji, że „Lulu” jest dziełem dużym.