Przed każdym wykonawcą, maszerującym ku sławie z gotowym materiałem pojawia się w pewnym momencie widmo nagrania kolejnego albumu. Owo widmo, często niezbyt przyjemnie spoglądające na artystów materializuje się albo przy drugim, a już ci najczęściej przy trzecim albumie. Oczywiście dzieje się tak zazwyczaj, gdy debiutancka płyta odnosi sukces, ewentualnie NIEBYWAŁY sukces. Można zatem powiedzieć, że generalną zasadą są problemy z konstruowaniem materiału na kolejne albumy, wynikające bądź z braku wyczerpania się ogranego materiału przy jednoczesnym braku nowych pomysłów, bądź ze zmęczenia (trasą, rock&rollowym trybem życia, w sumie to bez znaczenia), bądź też po prostu ze znużenia. I ... jak każda zasada – również i ta ma wyjątki. Świadczące o tym, że niektórzy wykonawcy mają taki potencjał, iż owego kryzysu u nich nie uświadczymy. Jak choćby … The Beatles.
Please Please Me był triumfem. Tak wielkim, że kolejny album zamierzano zatytułować Beatlemania! (choć tak po prawdzie to w Kanadzie tak go właśnie opublikowano) i szybciutko zamierzano zdyskontować owy sukces. Dlatego, ciut ponad pół roku po debiucie Parlophone wypuszcza na rynek następną płytę długogrającą – zatytułowaną With The Beatles. Znów, jak w przypadku Please Please Me mamy do czynienia ze składanką autorskich kompozycji i coverów. Znowuż 14 piosenek, króciutkich i melodyjnych, wpadających w ucho rockowo – popowo – rock’n’rollowych kawałków, które powodują przytupywanie stopy, nucenie pod nosem, poprawę nastroju i generalnie same pozytywy.
Zaczyna się od lennonowskiego It won’t be long zapadającego w pamięć świetnym riffem i dośpiewywanym w chórkach yeah! zaraz po tytułowym tekście. Utwór ten miał być kolejnym singlem grupy, ale właśnie ze względu na owo yeah! – tak podobnie do refrenu She Loves You ostatecznie skończył jako kawałek otwierający drugi album. Dynamicznie, z wykopem, znakomicie zaśpiewany przez Lennona – oto wymarzony początek płyty. Zaraz po nim znowu kompozycja Lennona All I’ve Got To Do. Gdzieś w nim pobrzmiewają rytmy i harmonie Tamla Motown, bo autor, podobnie jak reszta grupy była wówczas zafascynowana muzyką nagrywaną dla tej amerykańskiej wytwórni. I choć główny wokal ciągnie tu Lennon, to nie sposób nie docenić wkładu pozostałych muzyków: niezwykle uroczo brzmią zarówno wspólne chórki i kontrastujące śpiewy Harrisona i McCartneya, co kończące album murmurando Johna. Za to All My Loving Paula – trzeci kawałek to już jeden z tych utworów, których zazdrościć mu będą wszyscy autorzy piosenek. Melodyjny, przyjemny, nietuzinkowy a przede wszystkim pozwalający na wszelakie wręcz podejście wykonawcze: równie dobrze brzmi on jak prosty rock’n’roll śpiewany przez Beatlesów, co … ckliwa balladka nagrana przez … Franka Sinatrę. Jakby się Metallica uparła, też zrobiłaby z tego swój kolejny singiel i ludzie piszczeliby z radości.
With The Beatles zwieraj oprócz utworów napisanych przez Lennona i McCartneya oraz coverów, również pierwszy kompozytorski debiut trzeciego, niedocenianego Beatlesa: George’a Harrisona. Don’t Bother Me, czyli nie męczcie mnie to piosenka napisana niejako przy okazji, mimochodem i w trakcie męczących tournée po Anglii, gdy przeziębienie złożyło gitarzystę do łóżka. Co ciekawe, Harrison sam przyznaje, że nie miał wcześniej ani ciągotek ani doświadczenia w tworzeniu piosenek, jednak … pozazdrościł kolegom i … wyszedł mu całkiem zgrabny przeboik. Niedoceniany, ale wg mnie pokazujący bardziej rockowe spektrum grupy.
Covery, ech… same perełki chyba. Hałaśliwy (tak wiem, dziś to mruczanka jest), świetnie zaśpiewany przez Lennona (chyba tylko on potrafił tak forsować głos w Beatlesach) utwór grupy The Marvallets (oczywiście z Tamla Motown) – czyli Please Mr. Postman, który grupa wykonywała jeszcze przed oficjalnym płytowym debiutem w 1962 roku. I to ogranie słychać w tym kawałku – dopracowany w każdym fragmencie zachwyca i poziomem wykonawczym, i zgraniem zespołu, i … ścianą dźwięku (a przecież czasy Phila Spectora dopiero miały nadejść). Rock’n’rollowy ukłon w stronę Chucka Berry’ego i Elvisa, czyli Roll Over Beethoven (który doceniam, ale nie przepadam) do dziś pozostaje jednym z najbardziej rozpoznawalnych kawałków z With The Beatles. You Really Gotta Hold On Me Smokey’a Robinsona oraz Devil In Her Heart Richarda Drapkina dopełniają obraz zespołu śpiewającego takie utwory, od których dziewczyny mdlały całymi setkami na koncertach. Zwłaszcza ten drugi, wręcz zalotnie zaśpiewany przez Harrisona brzmi jak … preludium do powstania boys-bandu. Sam Harrison chyba zresztą odpowiada za umieszczenie tego utworu na albumie – jak sam opowiadał kiedyś, fascynowały go dziewczęce grupy wokalne (hehe, f-a-s-c-y-n-o-w-a-ł-y :) a wspomniane nagranie właśnie z repertuary takiego zespołu (The Donays, kto dziś o nich pamięta) pochodzi.
I na koniec – nie sposób nie wspomnieć o jedynym utworze zaśpiewanym na albumie przez Ringo Starra. I Wanna Be Your Man – kompozycja Lennona i McCartneya medialnie zaistniała ciut wcześniej za sprawą innego Wielkiego Zespołu. Wówczas co prawda pukającego dopiero do małej furtki z napisem SŁAWA, ale … tak – to właśnie wtedy Beatlesi pomogli w starcie swoim konkurentom. Do dziś bowiem przekomarzania kto jest większy – The Beatles czy The Rolling Stones pozostają w mocy. Mało kto pamięta jednak, że gdy Stonesi usilnie poszukiwali swojego brzmienia i desperacko uczyli się pisać własne kawałki (bo wykonywanie, nawet najlepsze coverów rythm & bluesowych to jednak nie to samo) – natenczas właśnie Lennon i McCartney przyszli im z pomocą. Duet kompozytorski Beatlesów wpadł w studiu nagraniowym (albo bufecie, kto to wie) na Andrew Loog Oldhama, managera Stonesów i … po kilku minutach błagania od niechcenia wręcz rzucił Jaggerowi i spółce jeden ze swoich taśmowo produkowanych wtedy przebojów na otarcie łez. I trza tu przyznać – że I Wanna Be Your Man bardziej pasuje do Stonesów niż do The Beatles. Jest w nim jakiś pazur, jakiś taki haczyk i brud, który powoduje, że gdyby dziś Oldham zapytał mnie, czy pozwoliłbym się swojej córce umówić ze Stonesem – dostałby w zęby zanim wymówiłby Mea culpa. A wersja Wielkiej Czwórki – cóż – mimo że fajnie zaśpiewana przez Ringo – jest jakaś taka normalna. Grzeczna. Łagodna. Cóż… wyjątkowo nie dla mnie.
With The Beatles. Niezwykłego wrażenia dopełnia znakomita okładka autorstwa Roberta Freemana. Znowu, jak to się rzekło na początku – czternaście kawałków, znowuż niespełna trzydzieści trzy minuty. Ilekroć słucham tego albumu, są to zazwyczaj jedne z najkrótszych dwóch kwadransów w moim życiu. Nastawiasz płytę … i czas przestaje mieć znaczenie. I to największa siła The Beatles.