ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Jimi Hendrix Experience, The   ─ Electric Ladyland w serwisie ArtRock.pl

Jimi Hendrix Experience, The — Electric Ladyland

 
wydawnictwo: MCA Records 1968
 
1. ... And Gods Made Love [1:23]
2. Have You Ever Been (To Electric Ladyland) [2:08]
3. Crosstown Traffic [2:24]
4. Voodoo Chile [15:00]
5. Little Miss Strange [2:52]
6. Long Hot Summer Night [3:27]
7. Come On (Let the Good Times Roll) [4:09]
8. Gypsy Eyes [3:45]
9. Burning of the Midnight Lamp [3:27]
10. Rainy Day, Dream Away [3:41]
11. 1983 ... (A Merman I Should Turn to Be) [5:47]
12. Moon, Turn the Tides ... Gently Gently Away [8:53]
13. Still Raining, Still Dreaming [4:26]
14. House Burning Down [4:32]
15. All Along the Watchtower [4:01]
16. Voodoo Child (Slight Return) [5:11]
 
Całkowity czas: 75:47
skład:
Jimi Hendrix - wokal, gitara; Mitch Mitchell - perkusja; Noel Redding - gitara basowa; Mike Finnigan - organy; Freddie Lee Smith - saksofon tenorowy; Larry Faucette - kongi; Buddy Miles - perkusja; Steve Winwood – organy; Jack Casady - gitara basowa; Al Kooper – pianino; Chris Wood – flet
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,2
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,1
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,5
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,5
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,15
Arcydzieło.
,118

Łącznie 145, ocena: Arcydzieło.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
19.08.2011
(Gość)

Jimi Hendrix Experience, The — Electric Ladyland

Pisanie recenzji albumu „Electric Ladyland” jest właściwie trochę nie na miejscu. Z pewnością wszyscy znają go już na wylot. Każdy dźwięk, każde słowo, każda solówka, generalnie wszystko co jest związane z tą płytą zostało już ocenione/zbadane/zgłębione tyle razy, że właściwie każda kolejna recenzja przestaje mieć sens. Mierzenie się z legendą jest niezwykle trudne – nie wiadomo jakich słów użyć, by w pełni oddać emocje towarzyszące kolejnym przesłuchaniom. „Electric Ladyland” zostało ogłoszone jako szczyt osiągnięć Hendrixa, jako szczyt możliwości gry na gitarze elektrycznej, jako najlepszy „gitarowy” album wszechczasów. Rzesze ludzi do dzisiaj biją pokłony czarnoskóremu muzykowi za to co uczynił dla rozwoju muzyki rockowej. Właściwie tylko garstka ludzi jest nieco bardziej sceptycznie nastawiona do trzeciego dzieła studyjnego Heńka i spółki. Aby ta recenzja nie była taka sama jak inne, muszę się przyznać że należę do tej garstki…

Ale po kolei. W 1967 roku wychodzi na światło dzienne debiutancki (moim zdaniem zdecydowanie najlepszy) album The Jimi Hendrix Experience. Album niezwykle równy, jeszcze nie zahaczający o improwizację tak mocno jak kolejne, ale wciąż wypełniony energią. Właściwie brak tutaj miejsca na nudę. To był największy przełom jeśli chodzi o rock – nikt wcześniej tak nie grał. Świat przecierał oczy (i uszy) ze zdumienia, co też ten młody 24-letni wówczas muzyk wyrabia ze swoją gitarą. A apogeum tego co rzeczywiście był w stanie zrobić przyszło niedługo po wydaniu pierwszego albumu. W dniu 18 czerwca 1967 roku Jimi Hendrix daje swój najlepszy koncert w karierze, nigdy potem nie udało mu się zbliżyć do osiągniętego tutaj poziomu „zawładnięcia” ludzkimi emocjami. Pomijam tutaj oczywiście szczegóły dotyczące każdego utworu, chociaż swoją drogą Jimi wykonał wszystkie perfekcyjnie (wielokrotnie ubarwiając swoją grę, np. przekładaniem gitary za głowę i trącaniem strun), a skupiam się głównie na metaforycznym zakończeniu koncertu. Napisałem „metaforycznym”, gdyż po koncercie pojawiło się mnóstwo komentarzy odnośnie zachowania Hendrixa w ostatnich minutach na scenie w Monterey. Jedni mówili o składaniu ofiary, inni o zaprzedaniu duszy diabłu. Wszyscy jednak byli zgodni co do jednego – końcówka utworu „Wild Thing” wykonywana tego dnia z pewnością przejdzie do historii i będzie jednym z symboli całego festiwalu. I nie mylili się. W momencie gdy Jimi spalił swoją gitarę, spalił również cześć siebie – rozpalił znicz nad swoją umęczoną duszą, który pełnym światłem zapłonął dokładnie trzy lata i trzy miesiące później.

Drugi album „Axis:Bold As Love” to album głównie Reddinga i Mitchella. Krótszy niż poprzedni, był również bezapelacyjnie słabszy. Zabrakło energii, Hendrix przeszedł koło tego albumu jakby obok, chcąc dać się wyszaleć dwójce swoich przyjaciół (w stosunku do Reddinga słowo „przyjaciel” jest nadużyciem, ale o tym później). Mimo tego, że na albumie znajduje się genialne Little Wing, mimo tego że w tytułowym Bold As Love zastosowano nowatorskie jak na tamte czasy rozwiązania, to jednak efekt końcowy nie był tak powalający jak w przypadku „Are You Experienced?”. Co nie oznacza, że jest to słaby album. Ogólnie Hendrix nie tworzył słabych albumów. Ten jest tylko nieco zbyt monotonny i jakby trochę odarty z pomysłów. Słuchając tego albumu nie odnosi się jednak wrażenia słabszej formy, każdy słuchacz jest ciekawy co też oferuje następna płyta studyjna.

Omawiana przeze mnie „Electric Ladyland” jest najbardziej zróżnicowana. O wiele bardziej niż dwa poprzednie albumy jest również zaopatrzona w wszelkiego rodzaju improwizacje (nie tylko Jimiego – w bluesowym Voodoo Chile pojawia się solówka perkusyjna Mitchella). Dużą rolę odgrywają tutaj również instrumenty dotychczas sporadycznie testowane przez grupę. We wspomnianym przeze mnie Voodoo Chile mamy organy, będące ważnym elementem tego utworu (popisy daje tutaj Stevie Winwood, który w momencie pracy nad albumem miał 20 lat). Natomiast w utworach Rainy Day, Dream Away oraz Still Raining, Still Dreaming pojawiają się takie instrumenty, jak róg (Freddie Smith), ponownie organy (tym razem Mike Finnigan) i kongi (Larry Faucette). Już na pierwszy rzut oka widać, że Hendrix zaprosił do współpracy wielu muzyków – jednym słowem zdawał sobie sprawę, że jest w trakcie tworzenia dzieła swojego życia. Przynajmniej chciał, by tak było.

Jak się w niedługim czasie okazało, zespołowi najbardziej pasowały formuły poprzednich albumów – krótkie, treściwe piosenki oparte na nieco prostszym rytmie. Największym przeciwnikiem Jimiego okazał się Noel Redding. Utwór All Along The Watchtower (jeden z najlepszych jeśli chodzi o Hendrixa) został nagrany właściwie bez niego, partie basowe bowiem w niektórych miejscach należą do samego Hendrixa. Te trudności nie przeszkodziły jednak w sukcesie jaki niewątpliwie odniosła ta kompozycja (jak i z resztą cały album).  Swoją drogą solówka w tym utworze została nagrana również w nietypowy sposób – Jimi użył do tego celu zapalniczki. Gdy przesłuchuje się album od początku do końca można pomyśleć, że większego „kilera” niż All Along The Watchtower nie można było stworzyć. A jednak… Ostatni utwór to ostrzejsza wersja (a właściwie odrzut) bluesowego Voodoo Chile. Jest to zdecydowanie najlepszy finał płyty, jaki Hendrix mógł sobie tylko wyobrazić!

Aby nie pozostać gołosłownym (w końcu należę do garstki „lekkich sceptyków”), trzeba napisać o paru drobnych, ale jednak irytujących kwestiach. Po pierwsze i najważniejsze album "Electric Ladyland" jest odrobinę zbyt długi. To już nie jest bieg na jednym oddechu w stylu „Are You Experienced?” gdzie riffy i solówki wprost „gotują się” i nie mogą przestać zachwycać słuchacza. Przez te „dłużyzny” jakie można napotkać podczas słuchania (parę fragmentów wciąż genialnego Voodoo Chile, bezsensownych wstawkach w Rainy Day i kilku innych utworach) człowiek odnosi czasami wrażenie, że niektóre partie zostały nagrane jakby na siłę (jednak do „The Wall” Floydów jeszcze sporo brakuje). Po drugie i nieco mniej ważne – płyta nie jest już tak równa jak debiutancka. Nie każdej części "Electric Ladyland" słucha się z takim samym efektem. Bardzo często po genialnym utworze, następuje wyraźnie słabszy (co niestety jest domeną większości zbyt długich albumów rockowych).

Choćby jednak znaleźć na tym albumie tysiąc pomniejszych niedociągnięć, to i tak liczba plusów jest zdecydowanie większa (chociaż, cytując znaną polską komedię „Rozchodzi się o to, żeby plusy nie przesłoniły wam minusów”), a i wkład w rozwój muzyki rockowej jest nie do przecenienia. Takich płyt jak ta po prostu nie można oceniać niżej niż „10”. Nie wystawiam jednak końcowej oceny, gdyż dowolność interpretacji powinna być zawsze po stronie każdego z osobna. „Electric Ladyland” z perspektywy czasu brzmi niezwykle świeżo, na pewno wyprzedza epokę w której został nagrany o kilka lat. Cały czas słucha się go z zapartym tchem i choć miejscami wydaje się nieco przekombinowany, to stanowi prawdziwą biblię dla przyszłych/obecnych pokoleń młodych gitarzystów.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.