Jeśli myślicie że The Shadow Theory to muzyczni debiutanci startujący z pierwszym swoim albumem to jesteście w dużym błędzie. Owszem, to premierowy materiał pod tym szyldem, jednak The Shadow Theory jest niemalże supergrupą składającą się z kilku, doskonale znanych nam, muzyków, pochodzących z… kilku dobrze znanych nam zespołów. No bo kogóż my tu mamy? Proszę bardzo: mistrzem ceremonii (czytaj: twórcą projektu) jest sam Devon Graves z Deadsoul Tribe i Psychotic Waltz; na basie wspomaga go Kristoffer Gildenlöw, były muzyk Pain Of Salvation zaangażowany w projekt Dial, zaś za bębnami siedzi Johanne James z cenionego u nas Threshold, dorabiający także w swoim Kyrbgrinder. Całości dopełniają: gitarzysta Arne Schuppner z mało znanego Complex 7 oraz klawiszowiec Demi Scott.
Behind The Black Veil to koncept album dotykający tematyki sennych koszmarów (ponoć inspiracją do napisania owego konceptu stały się sny Devona Gravesa). Nie dziwić zatem powinna muzyka, która stała się bazą dla literackich treści. Jest zatem cholernie mrocznie i koszmarnie (właśnie!), a atmosfera gęstnieje chwilami jak w dobrym horrorze. Zniecierpliwionym i szukającym mniej poetyckiego komentarza (a raczej prawdy… prosto z mostu) spieszę donieść, że kwintet siedzi w klimatach progresywno-metalowych. Nie będzie dużym przekłamaniem stwierdzenie, iż zgrabnie mieszają się tu wątki twórczości wspomnianych już powyżej Deadsoul Tribe, Pain Of Salvation czy nawet Threshold.
Praktycznie wszystkie kompozycje zbudowane są na zasadzie kontrastu. Ciężki, soczysty gitarowy riff, zderzony jest w nich z klimatycznym zwolnieniem, w które wpleciono refren. Dowodem na to jest już pierwszy I Open Up My Eyes, w którym partia fletu Gravesa (to jeden z wyróżników stylu The Shadow Theory), zaprezentowana na tle metalowych brzmień, sugeruje tylko jedno: nowojorczycy z Dream Theater spotkali… Jethro Tull. Podobnie skonstruowany The Sound Of Flies zachwyca melancholijnym, nostalgicznym refrenem wciśniętym w przygniatające gitary. Żeby było ciekawiej, w trzecim Ghostride, Graves używa skrzeczącego growlu, niczym Dani z Cradle Of Filth! Zniesmaczonych tym faktem uspokajam, że już w Welcome natkną się na kolejny zgrabny i chyba najbardziej patetyczny refren. I tak biegnie sobie ten album, na którym warto jeszcze się zatrzymać przy demonicznym, brzmiącym wręcz klaustrofobicznie Snakesin oraz przy moim bezwzględnym faworycie, The Black Cradle, będącym kwintesencją albumu, albo jak kto woli, krążkiem w pięciominutowej pigule. To w nim największe wrażenie robią głębokie klawiszowe tła. Kończący całość i najdłuższy w zestawie A Symphony Of Shadows nieco odstaje od reszty. Symfoniczny, stylizowany na muzykę klasyczną, wielowątkowy i chyba najambitniejszy w swojej koncepcji, sprawia jednak wrażenie nieco przekombinowanego. Ale i tak mocna ósemka za całość.