A to najdziwniejszy z solowych albumów członków Pink Floyd. Zresztą, nie do końca jest to płyta solowa muzyka tego zespołu. Głównym architektem „Music From The Body” jest bowiem awangardowy kompozytor Ronald Geesin – współtwórca ostatecznej wersji suity „Atom Heart Mother”.
Było to tak. Do Geesina zgłosił się reżyser Roy Battersby z propozycją stworzenia muzyki do nietypowego filmu dokumentalnego poświęconego ludzkiej anatomii – „The Body”. Ron propozycję przyjął i stworzył cały cykl miniatur dźwiękowych, niektórych złożonych z naturalistycznych efektów dźwiękowych, niektórych zagranych na gitarze, wiolonczeli albo fortepianie. Wtedy Battersby zażyczył sobie, żeby zaproponowane przez Geesina miniatury uzupełniło kilka bardziej konwencjonalnych piosenek. Mimo wysiłków, kompozytor nie potrafił stworzyć interesującej piosenki, zwrócił się więc z prośbą o pomoc do jednego z muzyków Pink Floyd, z którym się zaprzyjaźnił – Rogera Watersa.
Roger propozycję przyjął. Oprócz napisania kilku prostych na gitarę akustyczną i głos, wspólnie z Geesinem stworzył kilka dźwiękowych miniatur, dodatkowo zaś Geesin na podstawie jednej z kompozycji Watersa stworzył jeszcze jeden utwór. Całość w listopadzie 1970 wydano na płycie „Music From The Body”, sygnowanej nazwiskami obydwu artystów.
I tak powstał album przedziwny. Ballady Watersa – oparte na prawie identycznej melodii „Sea Shell And Stone” i „Breathe” (mimo identycznego początku tekstu, niewiele mająca wspólnego z utworem z „The Dark Side Of The Moon”) oraz „Chain Of Life” – to typowe dla lidera Pink Floyd urocze, zwiewne piosenki, zaśpiewane z towarzyszeniem gitary akustycznej. Melodia „Sea Shell And Stone” spodobała się zresztą Geesinowi do tego stopnia, że zaadaptował ją na instrumentalny utwór z uroczą kantyleną wiolonczeli – „Sea Shell And Soft Stone”, sygnowany przez obu twórców. Inne wspólnie stworzone fragmenty to „Our Song” – kombinacja awangardowych popisów fortepianu i różnych dźwięków fizjologicznych (m.in. potężne beknięcie), „Womb Bit” – mieszanina różnych zwariowanych efektów dźwiękowych i odjechanej partii zagranej na preparowanej gitarze akustycznej i „Body Transport” – jakby znacznie bardziej groteskowa wersja „Several Species Of Small Furry Animals...” z „Ummagummy, połączona z odgłosami równomiernego oddychania i wygwizdywaną szkocką melodyjką.
Prawie cała reszta płyty to właśnie szalone eksperymenty dźwiękowe Geesina. Miniatury na wiolonczelę („Red Stuff Writhe”, „Bridge Passage For Three Plastic Teeth”, “March Past Of The Embryos”, “Embryonic Womb-Walk”), preparowaną gitarę i fortepian (“A Gentle Breeze Blew Through Life”) albo sam fortepian (“Piddle In Perspex”), groteskowy kanon wokalny (“More Than Seven Dwarfs In Penis-Land”), połączenie różnych efektów dźwiękowych z gitarą (“Old Folks Ascension”)… Choć czasem i Geesinowi nasunie się ładna, zwiewna melodia, jak w zagranym na gitarze klasycznej “Dance Of The Red Corpuscles” czy w uroczej miniaturce „Bedtime-Dream-Clime”.
Fanów Pink Floyd natomiast na pewno zainteresuje kompozycja finałowa. W „Give Birth To A Smile” do Rogera i Rona dołączają bowiem Richard Wright, David Gilmour i Nick Mason. I wykonują piękną, podniosłą piosenkę, typowo rockową, ale jak nigdy wcześniej (i w sumie nigdy później) wyraźnie zabarwioną soulem, z wielogłosowym chórkiem w refrenie – zapowiedź brzmienia późniejszych arcydzieł zespołu z „The Dark Side Of The Moon” na czele.
W sumie: to płyta trudna do oceny, niełatwa w odbiorze, głównie dla fanów Rogera Watersa i zespołu. Dla fanów – dodam – odpornych na awangardowe eksperymenty.