ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Blackfield ─ Welcome to My DNA w serwisie ArtRock.pl

Blackfield — Welcome to My DNA

 
wydawnictwo: Kscope 2011
dystrybucja: Rock Serwis
 
1. Glass House 2:57
2. Go To Hell 3:04
3. Rising Of The Tide 3:50
4. Waving 3:56
5. Faraway
6. Dissolving With The Night 4:08
7. Blood 3:21
8. On The Plane 3:42
9. Oxygen 3:06
10. Zigota 5:06
11. DNA 3:49
 
skład:
Aviv Geffen, Steven Wilson
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,6
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,14
Album słaby, nie broni się jako całość.
,9
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,6
Album jakich wiele, poprawny.
,7
Niezła płyta, można posłuchać.
,11
Dobry, zasługujący na uwagę album.
,20
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,20
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,11
Arcydzieło.
,7

Łącznie 111, ocena: Niezła płyta, można posłuchać.
 
 
Ocena: 3 Album słaby, nie broni się jako całość.
07.03.2011
(Recenzent)

Blackfield — Welcome to My DNA

Blackfield trzeci!


Na tę chwilę przyszło nam czekać cztery długie lata. Długie, ale w międzyczasie Steven Wilson uraczył nas nowym albumem No-Man, pierwszym solowym oraz Porcupine Tree. Wszystko wskazuje na to, że od dawna utrzymuje wysoką formę i nie zamierza zwalniać tempa. Natomiast Aviv Geffen wydał pierwszy anglojęzyczny, solowy album. Dlatego zaryzykuję stwierdzenie, że te lata oczekiwań nie powinny były się dłużyć. A teraz… niezależnie od tego, co będziemy mieli okazję zaobserwować na scenie muzycznej w pozostałej części roku 2011, premiera albumu Blackfield będzie jednym z najważniejszych wydarzeń tego roku. Czy słusznie?


Jakiś czas temu zespół wrzucił do sieci jeden utwór, którego można było posłuchać jeżeli zapisało się do newslettera na stronie (oczywiście był chwilę później dostępny na youtube i wszędzie). Glass House, bo o tym kawałku mowa, nie nastroiło mnie optymistycznie. Owszem był tam bardzo ładny moment w drugiej minucie, kiedy wszystko się wycisza, ale całość wydawała się trochę miałka i rozmyta. Na tle soczystego, otwierającego poprzedni album Once, Glass House prezentuje się naprawdę bez mocy. Troszeczkę zwątpiłem, ale wreszcie przyszedł czas na rozwianie wszelkich wątpliwości i przesłuchanie całej płyty.


„Welcome to My DNA” jest moim zdaniem najtrudniejszym jak do tej pory albumem duetu. Nie jest tak przyswajalny jak jedynka i dwójka. Po pierwszych dwóch przesłuchaniach byłem nawet skłonny powiedzieć, że do dwóch razy sztuka i za trzecim wyszło bardzo kiepsko. No nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to całe DNA to bardzo słaby materiał genetyczny. Trzeba też przyznać, że wiele rzeczy wzbudzi wkrótce zażarte dyskusje…


fuck you all fuck you
I don’t care anymore


No właśnie… Mogę się założyć, że Go To Hell błyskawicznie zdobędzie tytuł najbardziej kontrowersyjnej pozycji w twórczości Blackfield. Warstwa tekstowa do najbardziej ambitnych (a zwłaszcza złożonych) nie należy. Muzyka też może razić. Z drugiej strony jeszcze kilka dni temu przydałby mi się taki tekst w sercu i w słuchawkach, więc jestem w stanie wybaczyć ten wybryk, a nawet go zaakceptować… ale lepiej żeby to już się nie powtórzyło nigdy.
Trzeci album Blackfield niestety wypada bardzo blado na tle poprzedników. Jest na nim bardzo dobra, świetnie zaaranżowana muzyka, ale mam nieodparte przeczucie, że coś tym razem nie funkcjonuje tak, jak powinno. Nie mamy tu do czynienia z Gwiezdynimi wojnami (patrz: nasz wywiad z Avivem Geffenem), ale nie zmienia to faktu, że nie da się nie patrzeć na nowe wydawnictwo przez pryzmat poprzednich części. A chyba w tym tkwi zasadniczy problem. Czuć brak wybuchającego nagle szaleństwa Cloudy Now, brak rozpaczy Hello, brak przebojowości Miss U, brak melodii 1000 people, brak doskonałości The End of the World. Po jednym przesłuchaniu „Blackfield II” można było zapamiętać mnóstwo melodii, które od razu dotykały bardzo głęboko i nie dało się ich wybić z głowy. Co pamiętałem po pierwszym razie z DNA? „Fuck you all fuck you” i chyba tyle. Rozumiem, że trójeczka to najbardziej ambitna propozycja Wilsona i Geffena, ale czy na tym ten projekt miał polegać? Osobiście uważam, że siła Blackfield tkwiła zawsze w zespoleniu ambicji z popowym zacięciem, prostotą i chwytliwością. Każdy album składał się z rzeczy zacnych i naprawdę przemyślanych, ale z wyraźnie zarysowaną melodią i niezbyt skomplikowaną strukturą. Tym razem artyści podążyli ścieżką, która oddaliła ich od popowej strony swej muzyki. Dlatego żeby odkryć i docenić walory tego albumu niezbędny jest czas i cierpliwość.


Wielkim plusem jest z pewnością produkcja. Klarowny, czysty dźwięk i mnóstwo przestrzeni sprawia, że pomimo niewiele zmienionej formuły, album brzmi świeżo. Aranżacje są bardzo bogate i subtelne. Wreszcie w nagrywaniu skorzystano z pomocy prawdziwej orkiestry, ale na szczęście nie tylko na smyczkach opiera się aranżacja. Fleciki, ciekawe efekty gitary, głosu. Wilson nie zapomniał o niczym. Ciągle coś się dzieje, dlatego początkowo moim uszom z początku umykało wiele rzeczy. Czasem czułem się jakbym za drugim, trzecim, nawet czwartym podejściem słuchał tej muzyki pierwszy raz. To tu jakaś melodia, na którą nie zwróciłem uwagi, tam jakiś pojedynczy dźwięk lub melodyjka. Rzeczy bardzo małe acz istotne, chociaż wcale nie wyeksponowane i wciskane na siłę. Ciągle odkrywam coś na nowo, ciągle mam wrażenie, że jeszcze pozostało coś, co mi umknęło. Zwykle jest to dobry znak i dowód, że ktoś się naprawdę postarał. Jednak tym razem pojawia się kwestia oczekiwań. Od Blackfield zawsze chciałem czegoś innego – niech będzie prosto i skutecznie. Dla smaczków to sobie słucham No-Mana albo Porków, natomiast Blekfildami chcę leczyć zły humor, trochę sobie ponucić, rozluźnić się... No ale jest jak jest i nie oznacza to wcale, że nic mi się tu nie podoba. Przeciwnie! Naprawdę wiele rzeczy na „Welcome to…” uważam za świetne. Na szczególne wyróżnienie zasługuje Waving i wszystko od szóstego utworu, czyli od energicznego Blood aż do końca. Blood zwraca na siebie uwagę przez znakomity, ciężki riff, patos i energię, której przez pierwszą połowę albumu trochę brakowało. Nareszcie ktoś na dobre zabrał nogę z hamulca. Bardzo pozytywne wrażenie sprawia także Oxygen. Wydaje się bardziej zwarty od czasem trochę rozdmuchanej reszty i dużo pewniej poprowadzony. Natomiast Zigota to pełen zwrotów akcji kawałek, który powinien zadowolić naprawdę wszystkich. Zakończenie w postaci DNA to już typowy finisz z blackfieldowym feelingiem. Coś, czego można było się spodziewać i być miło niezaskoczonym.


To wciąż jednak za mało żeby uznać ten album za udany. Dostaliśmy na krążku trzydzieści sześć minut dobrze zrealizowanej, solidnej muzyki. Czuję się jednak bardzo rozczarowany, bo efektem mogła być zdecydowanie lepsza rzecz. „Welcome to My DNA” to dzieło grubo poniżej możliwości Geffena i Wilsona. Kompozycje nie mają tej natychmiastowej wyrazistości, która definiowała ich styl. Co gorsza nie poruszają człowieka prawie wcale, nie wbijają w fotel, nie grają na emocjach, nie dołują tak bardzo jakbym tego chciał. Po prostu bywają ładne. Ładne jak ładna dziewczyna mijana w sklepie czy na chodniku. Czyli może się podobać, ale co z tego, skoro serce mocniej nie zabiło?
 

 
ArtRock.pl na Facebook.com
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.