Sygnał dzwonka SMS. Lekko zdezorientowana czytam: Koniecznie posłuchaj. To dziesięć łatwych utworów na głos, gitarę i kilka innych instrumentów + teksty o miłości, samotności i cięciu się żyletką ;)

Acha – nowy Blackfield.

Jak mawia mój znajomy, takie albumy można określić mianem: “śliczny, klimatyczny, uroczy Reg”. Dodałabym jeszcze „ z nutką niepokoju w tle”. Druga odsłona duetu Geffen & Wilson nie przynosi wielkich muzycznych, stylistycznych wolt. To wciąż piękna muzyka, okraszona smutnymi tekstami o życiu.

Nie jest to jeszcze album 2007 roku. Wręcz przeciwnie, czekam na inne muzyczne niespodzianki. Przecież nie wiemy, czym nas 2007 ro©k zaskoczy. Nie zamierzam też snuć rozważań na temat, czy Steven Wilson prowadził badania marketingowe grupy odbiorców swojej muzyki. W każdym razie, sympatycy wilsonowych dźwięków powinni być zadowoleni. Blackfield II to bardzo dobre wydawnictwo, o niesamowicie dużym potencjale komercyjnym (życzę podobnych, a nawet większych sukcesów, co w przypadku debiutanckiego albumu), które polecać można wszystkim.

„Dwójka” to bardzo zwarty i wyrównany jakościowo album, zawierający 10 przepięknych, eterycznych  kompozycji. Udanych i zjawiskowych utworów.  Jak zwykle w przypadku Wilsona śliczne melodie, ciekawe aranżacje. Rzeczywiście  to łatwe utwory na głos, gitarę i kilka innych instrumentów;). Pomimo dość mrocznych tekstów słucha się „dwójki” bardzo przyjemnie. Osoby, którym prezentowałam Blackfield stwierdziły: fajne granie, czy to gdzieś będzie można kupić, zobaczyć, usłyszeć, czy to grają w Zetce?. W sumie dlaczego poznawania ambitniejszej muzyki nie mieliby rozpocząć właśnie od Blackfield? Zresztą II to płyta bardzo „użytkowa”. Zawierająca niezbędny poziom artystycznej kreacji, a jednocześnie nie przytłaczająca nadmiarem muzycznych wrażeń i tego pseudo zaangażowania. Króciutkie formy muzyczne, łatwe do zapamiętania refreny, fajnie wykorzystane instrumenty, potencjał tkwiący w zespole. Takie chociażby Where Is My Love? jest po prostu urocze i w sam raz pasuje do codziennego łazienkowego rytuału. Przyznam się. Słucham II w łazience podczas „spa session”. Delikatna, niezobowiązująca muzyka, jakieś olejki eteryczne, świeczki, sole do kąpieli i inne bzdety. Czterdzieści dwie minuty totalnego odprężenia po pracy. Taki trochę inny chillout z ambitnymi tekstami;)

Nie, nie mam pretensji do Wilsona, że gra proste dźwięki. Nie mam pretensji, że płyta sprzeda się dobrze i trafi do szerokiego grona odbiorców. Życzę mu dobrze. Naprawdę.

Każdy z zamieszczonych na albumie utworów jest piękny, ale jednocześnie bezpretensjonalny. Prościutkie, zgrabne melodyjki. No dobrze – prostota w tym przypadku jest cnotą. W trzech minutach można zawrzeć więcej emocji, niż w 25 minutowej suicie na temat egzystencjalnych niepokojów pokolenia Internetu. Takie troszkę (a nawet bardzo) Beatlesowskie granie. Może na pierwszy rzut „ucha” II wydała mi się nieco monotonna i przewidywalna, ale z biegiem czasu zyskała w ocenie.

Jak wspomniałam już wcześniej, to bardzo wyrównane wydawnictwo. Zaczyna się może trochę bezbarwnie (Once), ale z upływem czasu jest coraz lepiej, a końcówka albumu jest wspaniała. Znakomite i nieco zabawne Christenings (na temat spotkania w sklepie z gwiazdą rocka – czyżby chodziło o zmarłego w lipcu 2006 Syda Barretta?), sympatyczne w melodiach i aranżacjach (w tekście mniej) Some Day, i powalające End Of The World. Utwór genialny- nie boję się tego określenia. Ten nieco schizofreniczny walczyk robi wrażenie przepięknymi orkiestracjami, przewodnią partią fortepianu, cudownym refrenem i lekko czupurnym wokalem Geffena gdzieś w 3 minucie 20 sekundzie utworu. Wracam do tej pieśni bardzo często.

Boję się tylko o jedno. Czy pomysł na Blackfield się z czasem nie wyczerpie. Bowiem kolejnych 10 ślicznych i smutnych piosenek o życiu może już nie chwycić.

Podsumowując: nie miałabym nic przeciwko by taka muzyka gościła częściej na antenie radiowej. A sms-a z tekstem na temat Blackfield przeforwarduję do znajomych. Naprawdę warto posłuchać.