ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Emerson, Lake & Powell ─ Emerson, Lake & Powell w serwisie ArtRock.pl

Emerson, Lake & Powell — Emerson, Lake & Powell

 
wydawnictwo: Polydor 1986
 
Tracks written by Keith Emerson and Greg Lake except as noted.
"The Score" – 9:08
"Learning to Fly" – 4:02
"The Miracle" – 6:50
"Touch and Go" – 3:38
"Love Blind" – 3:11
"Step Aside" – 3:45
"Lay Down Your Guns" – 4:22 (Emerson, Lake, Steve Gould)
"Mars, the Bringer of War" – 7:54 (Gustav Holst, arr. Emerson, Lake, Cozy Powell)
 
Całkowity czas: 42:45
skład:
Keith Emerson - Keyboards; Greg Lake - Vocals, Bass and Guitars; Cozy Powell – Drums

Produced by Tony Taverner and Greg Lake
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,1
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,3
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,21
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,2
Arcydzieło.
,0

Łącznie 28, ocena: Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
22.02.2011
(Recenzent)

Emerson, Lake & Powell — Emerson, Lake & Powell

Ćwiara minęła AD 1986.
Ja mimoza?! Kurde, wezmę Strzyża na solo, to poczuje oddziaływanie stu kilogramów tej mimozy. Pigularz jeden wstrętny. Truciciel przebrzydły. Dlaczego truciciel? Przecież wiadomo, co sprzedają w aptekach – wszystkie te lekarstwa szkodzą. Każdy ma babcię, dziadka, wystarczy ich zapytać, to powiedzą, czy te pigułki, które łykają na kilogramy, to im pomagają czy właśnie szkodzą. Albo wystarczy ulotkę przeczytać – działania uboczne - wszystkie choroby świata, łącznie z tańcem świętego Wita. Nawet witamina C. Poza tym to nieprawda, że zarezerwowałem sobie najlepsze płyty z 1986 roku. Nawet nie pamiętam takiej rozmowy. A jak była, to pewnie byłem nietrzeźwy i też nic nie pamiętam.

Jak do tej pory w tegorocznej ćwiarze jakieś pudle, czy inne popierdułki (mówiłem, że to kiepski rok). Ale dzisiaj coś poważniejszego i nawet pasującego do profilu (teoretycznego) naszego portalu.
O reaktywacji Emerson Lake & Palmer zaczęło się mówić już w połowie lat osiemdziesiątych. Ponoć członkowie zespołu, zachęcenie sukcesami Yes i Deep Purple postanowili też uszczknąć trochę z tego tortu i dla siebie. Jednak czas pokazał, na taką „stuprocentową” reaktywację trzeba było poczekać jeszcze kilka lat.
Ale mimo wszystko późną wiosną 1986 roku ukazała się płyta sygnowana słynnymi literkami ELP. Z tą różnicą, że tym P był nie Carl Palmer, tylko Cozy Powell. W tym czasie Palmer ze względu na obowiązki w Asii, nie mógł dołączyć do Lake’a i Emersona, a ci dwaj musieli znaleźć sobie innego perkusistę. Udało się zwerbować Powella i dzięki temu inicjały zespołu mogły pozostać te same co wcześniej. Powell był bębniarzem wybitnym, ale znał swoje miejsce w szyku, wiedział przez kogo i po co został zaangażowany, dlatego muzyka z tego krążka była dokładnie taka, jakiej się wszyscy spodziewali i w pełni zasługiwała na skrót ELP. Co prawda malkontenci twierdzili, że Powell jest równie subtelny co kawał betonu, jednak to nieprawda. Fakt, Cozy bije mocno i prosto, ale na tej płycie nie ma wielu fragmentów, gdzie musiałby grać inaczej. Tam gdzie trzeba potrafi być bardziej delikatny.

Płyta spotkała się z ciepłym i życzliwym przyjęciem. Panowały opinie, że może arcydzieło to nie jest, ale to rzecz nad wyraz solidna, starannie przygotowana, do której nie sposób się przyczepić. Po prostu dobra i już.
Zestawienie utworów na płycie też nie jest żadnym zaskoczeniem. Na pierwszej stronie są trzy utwory, ale połączone ze sobą i można uznać, że muzycznie tworzą jedna całość. Druga strona to cztery piosenki i przeróbka fragmentów „Planet” Gustawa Holsta. I dobrze, że nie ma żadnych zaskoczeń. Jak kilka lat wcześniej zaskakiwali to ręka, noga, moje słabe serce. Teraz fani potrzebowali coś znanego, sprawdzonego, a najważniejsze na dobrym poziomie.

Ale co od razu zauważyli wszyscy zainteresowani – różnica w brzmieniu tego krążka, a wcześniejszych ELP – mocno „obrobione” elektronicznie, nie wyłączając basu i perkusji, a klasyczne progresywne instrumentarium - hammondy, czy moog, zostały zepchnięte na dalszy plan przez nowsze syntezatory. Przyjęto to jednak bez specjalnego zaskoczenia, przecież były lata osiemdziesiąte, tak się nagrywało. Co by jednak nie powiedzieć, to album brzmi bardzo przyjemnie, dobra dynamika, ładna przestrzeń. Puszczone na trochę lepszym sprzęcie, odpowiednio głośno – słucha się tego bardzo przyjemnie. Wena twórcza też obeszła się z muzykami łaskawie, bo udało im się skomponować sporo bardzo dobrej muzyki. Już pierwsze takty „The Score” dawały dużą nadzieję, że może być dobrze, a kiedy Lake wyśpiewał „Welcome to the show that never ends”, to tak się ciepło na sercu zrobiło. A „The Score” to moim zdaniem najlepszy utwór z całej płyty. Za to następny – „Learning to Fly” to najsłabszy. Kolejny, to efektowny „The Miracle” i poziom wraca do normy. Tyle, że to „Learning to Fly” wcale nie jest złe. Owszem, lekko zatrącające AOR-em i Ameryką, ale wcale wiele od reszty nie odstaje – bo to strasznie równa płyta jest. Na drugiej stronie nie ma ani jednego utworu, który trzeba byłoby bronić. Bronią się same. „Touch And Go” z motywem przewodnim zajumanym z muzyki klasycznej (oryginalnie znalazło się to na „Fantasia on Greensleeves” Ralpha Voughan Williamsa, a w ogóle to temat tradycyjny zatytułowany „Lovely Joan”) było nawet sporym przebojem. „Step Aside” to przyjemnie jazzujący numer, są jeszcze dwie bardzo ładne ballady „Love Blind” i „Lay Down Your Arms”. „Mars” Holsta bardzo efektownie kończy całą płytę – nieco w klimacie przypomina „Abaddon’s Bolero” z „Trilogy”. Do wersji CD dodano jeszcze dwa bonusy, ale nie ma sobie nimi co głowy zawracać, bo nędzne są.

Przy innych dokonaniach ELP, ELPowell wypada bardzo korzystnie, na pewno nic lepszego spod znaku ELP później nie powstało, a z wcześniejszych „Love Beach” jest dużo słabsze, „Works” w sporym kawałku też, o „Works 2” nawet nie mówię. Osobiście wolę ten album nawet od „Brain Salad Surgery”.
Kariera tego ELP była niestety bardzo krótka, bo tym razem Lake sobie poszedł. Potem wrócił Palmer i dokooptowano gitarzystę i wokalistę Roberta Berry. Z tego literek ELP nie dało się ułożyć, dlatego zespół funkcjonował jako 3 (jedna, marna płyta „To The Power of Three” z 1988 roku). Krótko. Bo Lake się odobraził i znowu było oryginalne ELP. Ale gdzieś po drodze poszła z dymem szopa Emersona, w której on miał swoje studio, sprzęt i tym podobne gadżety, co znowu opóźniło pracę nad kolejną płytą tria. I tak na właściwą reaktywację Emerson Lake & Palmer trzeba było czekać do 1992 roku.
 

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.