Następny francuski zespół ze Space w nazwie.
Karnawał w pełni, potańcówki, studniówki, wesela, chrzciny i tym podobne tragedie rodzinne, trochę muzyki o walorach czysto użytkowych na pewno się przyda. Oczywiście, nie ma mowy o rzeczach nowych. Nowe można sobie posłuchać w różnych głupich radiach – tam to leci na okrągło, aż się od tego niedobrze robi. Ja wolę sięgać do rzeczy dużo starszych, kiedy coś, co miało zostać przebojem musiało mieć melodię, bo MTV dopiero raczkowała i sam obrazek nie wystarczył.
Francuskie disco (czyli coś, co obiecywałem przez całe lato, a skończyło się na progresywnym Pulsarze). Takie prawdziwe, najprawdziwsze, „korzenne” - jak początku lat siedemdziesiątych w Ameryce grano, klasyczne philisound made in Motown – Diana Ross, Jacksons Five i tym podobni, czyli klasyka.
Francuzi przygotowali płytę, która jest swoistym hołdem dla takiej muzyki – dużo soulu, jeszcze więcej funku, bardzo bogato zaaranżowane z nieodzownymi w takich okolicznościach smykami, dęciakmi – no po prostu muzyczny przepych jak na najlepszych produkcjach tego typu zza Wielkiej Kałuży. Jedyny powiew europejskiej i bardziej współczesnej myśli muzycznej, to niewielka dawka elektroniki, która sobie funkcjonuje w warstwie rytmicznej. Szczerze mówiąc nie się tego potraktować jako muzykę całkiem użytkową. Na parkiet nadaje się idealnie, bo buja doskonale, ale to jednak jest lata świetlne od prymitywnego disco-polo z wiejskiej remizy. Płyta instrumentalna, utwory długie, trwające minimum po siedem minut – no to nie jest do końca standard muzyki łatwej lekkiej i przyjemnej. Ale nóżka rytm wybija i pogibać też się przy tym chce.
Największy problem polega na tym, że dostępne jest to chyba tylko w wersji analogowej.