Równo czterdzieści lat po pojawieniu się pierwszych wzmianek o teorii strun, przyszła pora na „Teorię sześciu strun”. Co je łączy? W sumie niewiele. Czym się różnią? Ta druga nie powinna wzbudzić żadnych kontrowersji. Nie oszukujmy się – mamy tu, proszę Państwa, do czynienia z największym odjazdem tego roku!
Lee Ritenour, BB King, George Benson, John Scofield, Steve Lukather, Vince Gill, Slash, Pat Martino, Mike Stern, Neal Schon, Robert Cray, Keb Mo, Taj Majal, Jonny Lang, Joe Bonamasa, Andy Mckee, Guthrie Govan, Joe Robinson, Tomoyasu Hotei, Shon Boublil.
To nie jest jakaś moja magiczna lista ulubionych gitarzystów, czy coś w tym stylu. To jest naprawdę spis wszystkich muzyków, którzy wzięli udział w nagrywaniu „Six String Theory”. Ktoś ma coś do dodania? Ten album to spełnienie utopijnych marzeń o kooperacji tuzina wielkich wioślarzy historii i nie tylko. A patrząc na wiek niektórych (B.B. King i jego 85 lat) – być może był to już ostatni gwizdek, żeby wydać takie coś.
Kiedy pierwszy raz usłyszałem o projekcie Ritenoura, potraktowałem sprawę z uprzedzeniem i nie zainteresowałem się nim wcale. Tjaaa… Będą mi tu jakieś teorie snuli, pewnie walczyli na solówki i rywalizowali ze sobą. Nic z tych rzeczy! Teoria występuje tylko w nazwie, natomiast muzycy podchodzą do sprawy niezwykle empirycznie. Każdy ma swoje, wyznaczone miejsce i jest to zwykle obszar, w którym się najlepiej czuje.
Zatem wystarczy spojrzeć na nazwiska, żeby bez trudu domyślić się, że przekrój stylistyczny jest wyjątkowo szeroki. Nie zabraknie tu jazzu, bluesa, country, rocka, klasyki… Tak więc George Benson popisze się kunsztem jazzowania, Bonamassę usłyszymy w tym, w czym czuje się najlepiej, czyli porządnym hard-rock bluesowym kawałku z wyrazistym riffem, Slash pokąsa na Les Paulu… No pięknie, pięknie. Tylko czy to wszystko ma sens wciśnięte na jedną płytę?
Okazuje się, że spójność nie jest tu problemem. Kawałki ułożone są w takiej kolejności, że nie odczuwamy wielkich przeskoków… Zastanawia mnie też produkcja. W każdym utworze została stworzona podobna przestrzeń, niczym pudło rezonansowe i niezwykle luźny klimat. Nic nie przytłacza, muzyka płynie sobie spokojnie i cieszy uszy. Ktoś się postarał także o produkcję, to pewne.
Ale nie! To nie w tym rzecz. Nie to jest najważniejsze na „Six String Theory”. Żadne kolejności, nazwiska, style, pochodzenie… Tylko gitara! Miłość do gitary – instrumentu, który po tylu latach wciąż inspiruje, elektryzuje, zaskakuje i nie ma sobie równych. Te sześć strun, z którymi człowiek już chyba zrobił wszystko, co mógł. Od najprostszych akordów, poprzez klasyczne granie, aż po tappingi, slide’y, flażolety. Sześć strun, których już nic w muzyce nie zastąpi. Dlatego tak naprawdę nie jest ważne jak jest ułożone, wyprodukowane, czy kto tutaj gra. Liczy się pasja, która emanuje z tego albumu oraz historia, którą album ten dokumentuje. Słuchanie tego to przeżycie.
A muzycznie? Jest tu dosłownie wszystko… co trzeba.
Cztery utwory na solową gitarę. Me And My Only Love można śmiało postawić pośród tych klasycznych kompozycji George’a Bensona, do których zawsze będę miał sentyment. Kwintesencja wrażliwości muzycznej. Czysta gitara elektryczna z dużym pogłosem… Poznam ten styl zawsze i o każdej porze dnia i nocy. Nie trudno też domyślić się kto, a raczej co jest tą „only love” Bensona;) Kolejnym solo jest wspomniane wcześniej, Daddy Longlicks, przywodzące na myśl bardzo, bardzo stare jazzowe granie. Ta szybkość, ten rytm, to wyczucie… Kto by pomyślał, że to młodzieniec, który wystąpił jakiś czas temu w australijskiej edycji Mam talent. W końcu ktoś musi kiedyś zająć miejsce starych wyjadaczy… Pamiętajmy to nazwisko, bo ten osiemnastolatek naprawdę ma talent. No i jest jeszcze klasyczny utwór na koniec, też w wykonaniu młodziaka. Granie, które, mam nadzieję, nigdy nie umrze.
Co poza tym… Sporo bluesa, ale także rocka. Przy czym wybija się zdecydowanie niesamowite, rockowe „68” ze Slashem i Lukatherem oraz Freeway Jam. Czysty polot, bez żadnego liczenia, klymatów i plumkania. Radzę wysłuchać tego albumu wszystkim wykonawcom, podchodzącym do własnej muzyki zbyt poważnie i matematycznie. Nie ma tu żadnego progresywnego kawałka, nie ma uduchowionego grania o metafizycznym przechodzeniu z ciekłego do stałego stanu skupienia umysłu. Jest za to radość, melodie, ostre riffy, niesamowite solówki. Czyli to, co Tygryski lubią najbardziej. I mnóstwo ludzi o tym dzisiaj zapomina…
Na „Six String Theory” znalazło się miejsce także dla dwóch coverów. Oba reprezentują odmienne podejście do brania się za czyjeś kompozycje. Shape of my Heart Stinga pozostawione zostało w raczej niezmienionej wersji, z tym że zamiast wokalu mamy melodię wygrywaną na gitarze. Ograna sprawa, ale wyszła przepięknie. Natomiast niezapomniany motyw przewodni ze „Śniadania u Tiffany’ego”, czyli Moon River, jest kolejnym przykładem mistrzowskiego kunsztu i wyczucia George’a Bensona. Odmienione, rozwinięte nie do poznania i porywające. Tego nie da się opisać. I na tym zakończę wyliczankę, cała reszta jest równie dobra. Od samego początku do końca. Każda minuta to przysmak i radocha.
To wspaniały album, ale może przytłoczyć swoim bogactwem stylowym, melodyjnym i aranżacyjnym za pierwszym podejściem. Natomiast nie wierzę, że ktoś nie będzie chciał do niego powrócić. Kiedy już człowiek oswoi tę muzykę, zrozumie prędko, że jest to uczta, o której można było kiedyś pomarzyć. I być może nie będzie już drugiej takiej płyty.
Nie rozpisałem się, ale niech nikt nie myśli, że oznacza to, że niewiele jest tu do powiedzenia. W przypadku „Teorii sześciu strun” nie widzę po prostu potrzeby snucia jakichś wymyślnych teorii. Jest to bowiem czyste czerpanie przyjemności z muzyki. Ze strony słuchacza, jak i muzyków. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak odesłać Was na praktyki, drodzy Czytelnicy. To trzeba znać! W tym roku nie słyszałem nic lepszego.