Jack White to nawet pod fujarkę podpiąłby fuzza.
Ten facet urodził się o jakieś trzydzieści lat za późno. On powinien być rówieśnikiem Jimi Page’a, z którym tak dobrze dogadywał się na planie filmu „Będzie głośno”. A może jest inkarnacją jakiegoś muzykanta, który zakończył swoją karierę na tym łez padole w momencie kiedy mały Jackie przyszedł na świat? Nie znam drugiego takiego muzyka z młodego pokolenia, który by tak „myślał” latami sześćdziesiątymi. Jasne, są inni, podobni, którzy może nawet bardziej niż White sięgają do muzyki z tamtego okresu, ale to pasjonaci, których taka muzyka fascynuje, a White jest naturalny, jakby się już z tym urodził. Sprawia wrażenie faceta, który zaczął swoja karierę muzyczną w latach sześćdziesiątych, a jego muzyka z czasem zaczęła sobie różne młodsze elementy asymilować – na zasadzie – to wezmę, bo mi się podoba, a tego nie, bo mi się nie podoba.
To widać po zespołach, w jakich się udziela – „korzenne” White Stripes, psychodeliczno - garażowe The Raconteurs i „nowofalowe” The Dead Weather. Nigdy do końca nie mogłem przekonać się do White Stripes, chociaż riff z „Seven Nation Army” zawsze podrywa mnie na równe nogi. The Raconteurs przyjąłem znacznie cieplej, a już drugą płytę – naprawdę gorąco. The Dead Weather to chyba najbardziej dojrzała propozycja muzyczna kierowana przez White’a. Pierwsza płyta zrobiła na mnie spore wrażenie, chociaż nie od razu. Jednak na tyle skutecznie, że „Horehound” znalazło się w mojej dziesiątce najlepszych płyt zeszłego roku. „Sea of Coward” to The Dead Weather w wersji bardziej ekstremalnej, totalnej i zakręconej – króluje przester, muzyczny brud, wokalna agresja, ogólnie nihilizm i dekadencja. To co rok temu było obecne, ale trochę i bez przesady, teraz mamy już na pełny etat. Kochaj albo rzuć – nie ma innego wyjścia. Koło tego krążka nie przejdziemy obojętnie, albo nas ta muzyka wkurwi i odrzuci, albo łykniemy to bez popitki i będziemy chcieli więcej. Wiadomo do której grupy mnie można zaliczyć. Tak jest – „Sea of Cowards” cholernie mi się podoba. Od samego początku, od pierwszego odsłuchu, kiedy jeszcze nie byłem tego pewien. Tym razem trzeba było obdarzyć White’a i jego kompanię pewną dozą zaufania – że nawet jak nie od razu, to spoko, potem na pewno ruszy. Fakt – nie ma łatwo. „Horehound” było jednak stosunkowo przyjazne słuchaczowi. Tutaj – przester na przesterze, przesterem pogania. Jakieś potencjalne single nieco spokojniejsze w wyrazie? Nie stwierdza się. Chwytliwe melodie? Same. Tyle, że przy okazji chwytają też za jaja, albo kosteczki słuchowe – jedno i drugie boleśnie wykręcając. Ale przecież jeżeli się podoba, to znaczy, że coś w tym musi być. Oczywiście, że jest. Po pierwsze – nie ma co nastawiać się na pojedyncze utwory – nie ma sensu. To jest jak wino wytrawne – trzeba podłapać smaka. Dwie, trzy minuty – to może być za mało, lepiej konsumować od razu w całości. Po drugie – trzeba lubić takie bezkompromisowe granie – taki hałas, taki jazgot i tym podobne. Tu nie ma nic na pół gwizdka – instrumenty na pełny regulator, wykrzyczane wokale – nie ma przebacz, „pedal to the metal”.
( - Nie wiem jakie zakończenie napisać do tej recki – poskarżyłem się na niemoc tfurczą mojej lepszej połowie
- Nie martw się, coś tam wymyślisz – pocieszyła mnie Agnieszka
- Myślę już tydzień. Nic mi do głowy nie przychodzi. Zawsze lepiej pisało mi się wstępy niż zakończenia. Może to zlecę Romkowi, bo jemu zakończenia lepiej idą?
- To napisz drugi wstęp w charakterze zakończenia.
- Hm?
- No jeszcze jeden wstęp tylko na koniec. Jakbyś miał jeszcze raz zacząć tą recenzję, tylko inaczej, to od czego byś zaczął?
- Od pierwszej sceny filmu „Będzie głośno”. Jak White z kawałka deski, butelki i gwoździa robi gitarę. A przede wszystkim jak jest ubrany – garnitur, kamizelka, mucha, kapelutek – wypisz, wymaluj – klezmer od Bregovića na świątecznym wybiegu.)
Tak, Jack White to postać wyjątkowa we współczesnym show-biznesie . Pod każdy względem.