Rock’n’roll will never die!
Mały konkurs – skąd pochodzi to zdanie? Kto nie wie – za karę musi doczytać recenzję do końca.
Roberta Planta fanom muzyki rockowej przedstawiać nie trzeba. Osiągnął, co osiągnął, młodzieniaszkiem też już nie jest, więc ani ścigać się, ani tym bardziej udowadniać niczego nie musi. Bo i po co? Nagrywa sobie płyty nieśpiesznie (od nagradzanego wszem i wobec albumu z Alison Krauss minęły w sumie już trzy lata), takie, jak chce i … co najlepsze - są to dzieła znakomite.
Najnowszy album - Band of Joy powstawał w studiach Nashville. Znajomości zawarte przy okazji płyty Raising Sand znane osobistości, wystarczy spojrzeć na listę płac. Efekt? Świetny wokalista, znakomici muzycy, doskonała realizacja nagrań i … koncepcja składankowej płyty, która wypełniona prawie wyłącznie coverami ma przypominać (stąd nazwa!) poczynania wokalisty z czasów, zanim dołączył do Zeppelinów.
Muzycznie Band of Joy jest mocno zróżnicowany. Z jednej strony zawiera muzykę, która – gdyby znalazła się dajmy na to na albumie Led Zeppelin III – nikt by się nie pogniewał (ot, choćby otwierający album utwór Angel Dance z repertuaru Los Lobos, tudzież autorskie nagranie Planta i Millera – Central Two O Nine), a z drugiej strony, oprócz kawałków oscylujących wokół szeroko pojętego nurtu country (no w końcu nagrywane w Nashville, więc miejsce zobowiązuje) sporo na tej płycie utworów na wskroś nowoczesnych. Takich, które powstały niedawno, a już zdążyły załapać się na listę coverów wykonywanych przez Planta. Samo country zresztą podane jest w sposób wyjątkowy: posłuchajcie country w wersji grunge (House of cards, z brudnymi gitarami i nastrojem rodem z XXI wiecznego „westernu”) albo country w wersji artrockowej (Cindy I’ll Marry You One Day te znakomite pasaże gitar budujące brzmienie, które w finale osiąga wręcz symfoniczny rozmach!!).
Ozdobą albumu są utwory grupy Low. Silver Rider, mający w sobie coś z klimatów wcześniejszych nagrań Planta z Alison Krauss i … poczynań Sigur Rós to absolutny faworyt z tego albumu. Brudne gitary, nastrój jak z Twin Peaks – po prostu ciarki na plecach. Monkey muzycznie to zupełnie inny klimat i styl niż takie You Can’t Buy My Love. Gdyby ktoś bardzo chciał posłuchać muzyki sytuującej się gdzieś pomiędzy nagraniami Piano Magic a tym, co prezentowały zespoły ze stajni 4AD – powinien sięgnąć po ten utwór. Tyle się w nim dzieje, że po prostu nie można obok przejść obojętnie.
Najpiękniejsze nagranie Plant zostawił na koniec. Genialne, bo innego słowa nie da się użyć – Satan your kingdom must come down to absolutna maestria. Zasługa w tym zarówno świetnie śpiewającego Planta, jak i gitarowych wstawek Buddy’ego Millera oraz będącej chyba cichą bohaterką albumu Patti Griffin. Cudo.
Niewiele jest ostatnio albumów, które potrafią wygrać potyczkę z coraz to silniej panoszącą się w moim odtwarzaczu / gramofonie muzyką klasyczną. Band of Joy Roberta Planta nawet nie musiało się specjalnie rozpychać. I nie ma się co dziwić – ostatecznie Neil Young kiedyś śpiewał, że rock’n’roll nigdy nie umrze. Słuchając najnowszej propozycji byłego frontmana Led Zeppelin można być spokojnym, że ten fragment tekstu piosenki „Hey, hey, my, my” to nie pobożne życzenia, a rzeczywistość. I dobrze, że stara gwardia ciągle się nie poddaje…