Matthias Pfaff - voc / Martin Enke - git / Jorg Enke - key / Michel Kalifa - bas / Jochen Donauer - dr
guests:Elisabeth Ramirez - violin / Carsten Donauer - clarinet and sax / Barbara Wagner - flute
Wybacz mi DDarku bo zgrzeszyłem i uczyniłem co złe przed Twoimi oczyma nadając na bezwartościowy, zagraniczny progmetal. Co prawda sam, dawno temu, zwróciłem Twoją uwagę na opisywany krążek opierając się na recenzjach netowych, niemniej to Ty dotarłeś wreszcie do tej rzadkiej perełki, którą teraz mogę się rozkoszować. Chylę czoła za upór i konsekwencję.
W zasadzie to nie wiadomo jak nazwać takie wydawnictwo - dwie suity i ogólny czas poniżej pół godziny - wychodzi jakiś takiś mini-album/demo. Cóż za krążek, cóż za formacja! Od razu zaznaczę rzecz bardzo ważną: jeśli niemiecki Sunblaze przestał istnieć to strata przeogromna nie tyle dla niego co dla nas - odbiorców. Następny to wybitny zespół, któremu nie dane było nagrać regularnego longa - następny, przepadły arcy-talent - taki Payne's Gray, Vauxdwihl czy Black Jester wsławił się, w tym kontekście, "imponującą" dyskografią, Sunblaze niestety nie.
Co tu mamy? Progmetal tak pomysłowy i cudownie zagrany, że mogę li tylko przyklęknąć przed klawiaturą stukając resztę tekstu z owej właśnie pozycji. Progmetal... właściwie można by się zastanowić czy to odpowiednie określenie takiej muzyki - kilka cięższych riffów wiosny nie czyni, niemniej nie to jest najbardziej istotne - możemy pozostać przy szufladce progmetalowej - będzie wygodniej. Zamiast brnąć w kolejne, gatunkowe spekulacje lepiej przyjrzyjmy się głębiej przedstawionej propozycji. Kompozycja Sunblaze rozpoczyna się typowym brzmieniem Software z okresu głównie drugiej połowy lat 80-tych - ową kosmiczną elektroniką bliską dokonaniom wczesnego Jarre'a. W następnej minucie wchodzą motywy symfoniczne a za chwilkę cięższe riffy eskortowane skrzypcami - ło Boże jak mnie się to podoba! Nie, tu nie ma żadnej galopady, żadnego powerowego pędzenia do przodu. Są za to doskonałe, wysmakowane klimaty PROGmetalowe - choćby te spod znaku przywołanego Black Jester z dokonania The Divine Comedy. Oznacza to ni mniej ni więcej jak przegląd mnóstwa art-rockowych brzmień z koroną w postaci...nie metalowo riffującej gitary, o nie - z koroną w postaci skrzypiec! Tak jest - to właśnie brzmienia smykowe wespół z impresjami klawiszowymi tworzą szkielet kompozycyjny - dźwięki metalizujące służą bardziej za dodatkowe smaczki. Takie założenie pachnie mi nieco stylem późniejszego, w stosunku do Sunblaze, Hourglass - cięższa gitara li tylko podkreśla swoiste momenty kulminacyjne czy też dynamikę spokojniejszych z pozoru fragmentów. Ale Hourglass nie ma w swym repertuarze skrzypiec, zaś Sunblaze ma! - i to rzuca mnie, jak powiadam, na kolana. Gdzieś w połowie pierwszego utworu pojawia się wokal - na szczęcie całkiem dobry i nie psujący, dotychczas wypracowanego, świetnego wizerunku kompozycji, napotkamy też na żeńskie dopełnienia. Bardzo odpowiada mi soczyste brzmienie perkusji - nie lubię płaskiego, w wydźwięku, walenia w kartonowe pudła preferowanego przez dużą część progmetalowych formacji. Drugi z utworów na krążku znów pełen jest klawiszowej przestrzeni, umiarkowanie ciężkich gitar i oczywiście pięknej gry skrzypiec. Troszkę mnie tu drażnią momenty wyciąganych wysoko partii wokalnych, niemniej to tylko małe chwile, dodatkowo pojawiają się niezwykle delikatne chórki służące jako kolejny element wypełnienia tła. Jest to jeszcze spokojniejsza chyba kompozycja od swojej poprzedniczki - zwłaszcza początek z wielce urokliwymi pląsami gitary budującymi zadumany - melancholijny klimat. Potem oczywiście robi się nieco żywiej i drapieżniej, ale tylekroć już wspominane i wychwalane skrzypce kontrolują sytuację narzucając ów leciutko tylko wzburzony strumień podanych tematów o czym wspominałem w recenzji płyty Hourglass - The Journey Into.
Nie da się ukryć, iż uwielbiam taką właśnie muzykę - relaksujący słuchacza art-rock przyprawiony tu i ówdzie cięższymi akcentami. W żadnym wypadku Sunblaze nie gra (grał) li tylko mieszanki neopierogów z sekwencjami metalizującymi - to znacznie bogatsze i bardziej pomysłowe spojrzenie na progmetal, choć niczego szczególnie rewolucyjnego czy wielce odkrywczego nie uświadczymy. Po prostu blisko 25 minut stonowanej, przyjemnie odprężającej muzyki - można zapłakać, że tylko 25 minut. Tak bym chciał usłyszeć kiedyś płytę długogrającą naszych bohaterów, choć to pewnie marzenie ściętej głowy. Pozostaje mi zawsze nadzieja w postaci nowego Hourglass - a nuż dołożą skrzypce?
Wielkie podziękowania lecą dla DDarka