Oto przed nami kolejny progmetalowy debiut spod znaku Magna Carta. Muszę przyznać, że o poczynaniach członków zaspołu Ice Age do tej pory jeszcze nie słyszałem - nie zmienia to jednak w niczym przekonania o wybitnym poziomie prezentowanego wydawnictwa. Panowie Jimmy Pappas - gitary, Arron DiCesare - bass, Josh Pincus - wokal i instrumenty klawiszowe tudzież Hal Aponte - instrumenty perkusyjne stworzyli dzieło prawdziwie porywające - świadczące o tym, iż ciężki rock końca XX wieku, a progresywny metal w szczególności, ma się po prostu świetnie.
Początek płyty przypomina trochę legendarną Magna Cartę z debiutu Magellana - mocne wejście i ponad 2 minutowy - instrumentalny pejzaż ciężkiego gitarowo-klawiszowego wymiatania. Styl gry Pincusa może nieco zalatywać manierą Trenta Gardnera niemniej w generalnym ujęciu Ice Age, podobnie jak recenzowany obok Dali's Dilemma, bardziej przypomina z brzmienia Dream Theater. Może to i dobrze bo potwierdza tezę o wyjątkowej zjawiskowości Magellana, który rzuca muzycznymi pomysłami na prawo i lewo, podjąć je zaś i poprowadzić dalej udaje się tylko nielicznym....Tak czy inaczej początkowy utwór wspaniale rozwija się dalej - jest to z pewnością jedna z 3 czy 4 najważniejszych kompozycji tej płyty. Recenzując takie albumy jak ten przekonuję się boleśnie na własnej skórze jakim swoistym nieporozumieniem jest opisywnie muzyki środkami tak mało pasującymi do niej jak słowa. Coż z tego, że napiszę iż Ice Age podobnie jak Dali's Dilemma zdradza zainspirowanie twórczością wspomnianych już Dream Theatr i Magellana a także Shadow Gallery ? Co z tego, że będę się rozwodził nad skomplikowaniem błyskotliwych aranżacji, nad spiętrzeniem pięknych melodii tudzież częstych zmian tempa i klimatu ? To wszystko tu jest, a jednocześnie tworzy zupełnie odmienną - śmiem twierdzić - lepszą jeszcze całość niż u wzmiankowanej, debiutującej "konkurencji". Dlaczego ? Przede wszystkim tak trywialna sprawa jak czas trwania płyty - w przypadku Ice Age to 74 min - o ponad 20 min dłużej niż trwa krążek DD - a jest to 20 min naprawdę ekscytującej muzyki. Druga kwestia to lepsze rozbudowanie utworów i pełniejsze wyeksploatowanie podanych pomysłów - nie mamy tu takiego niedosytu jaki zostawia przesłuchanie wspaniałej, ale cierpiącej na brak rozmachu formy plytki DD. Ale zostawmy porównania na rzecz kilku jeszcze zdań o zawartości The Great Divide. Oprócz Perpetual Child na plan pierwszy wysuwają się kolejne czasowe "dwucyfrówki" - Ice Age oraz zbudowany z dwóch części To Say Goodbye. Ice Age rozpoczyna się delikatnym syntezatorowym budowaniem klimatu, później pojawia się piękna, jakby "zamyślona" nieco melodia, po czym muzycy "przypominają" sobie, że grają w końcu progresywny, bo progresywny, ale jednak metal - ostatnie minuty to prawdziwy czad ! A To Say Goodbye ? Pierwsza - instrumentalna część - zbudowana jest na zasadzie ładne - bardzo w stylu Shadow Gallery - wymiatanie wszystkich instrumentów zakończone wiodącym "głosem" elektrycznego fortepianu, po czym wchodzi część druga - ponad 8 min podniosłej pieśni ze wszystkimi elementami stylu szkoły Magna Carta wraz z dającymi non-stop znać o sobie nawiązaniami do Teatru Marzeń.... Ale to tylko jakby pierwsza warstwa albumu - drugą tworzy instrumentalny ponad 8 minutowy - jak dla mnie - absolutnie rewelacyjny kawałek Spare Chicken Parts. Orientalizujące motywy siłą rzeczy budzą skojarzenia z Bombay Vindaloo DT, niemniej wielkość utworu nie zamyka się jedynie w tej płaszczyźnie - sądzę, że ta kompozycja śmiało mogłaby być okrasą któregoś z projektów Liquid Tension Experiment - może by tak panowie z Ice Age zastanowili się nad częstszym sięganiem po formy czysto instrumentalne, bo fachowcy z nich w te klocki nie lada... Słychać tu popisy wszystkich instrumentalistów, ale to co spokojnie zrazu rozpoczyna się po solowej partii perkusisty to prawdziwe, jak najbardziej pozytywnie, rozumiane szaleństwo... Wreszcie warstwa trzecia - stanowią ją utwory krótsze - około i nieco ponad 5-minutowe. Jest ich sześć. Najlepsze - Sleepwalker, Join i Because Of You niemal idealnie łączą w sobie walor melodyjnego, progresywnie rozumianego "hitu" z właściwą tejże muzyce niebanalnością muzycznej aranżacji. One Look Away to z kolei kawałek najbardziej zasługujący, na tej niezwykle motorycznej płycie, na miano ballady. Znów mamy pięknie wybrzmiewający fortepian z urzekającą melodią wokalną i długą, zapadającą w pamięć, partią gitary. The Bottom Line to przede wszystkim sliczny, klimatyczny początek z nieco toporną - jak na panujące tu standarty - resztą, zaś Miles To Go - niezwykle kontrastowy utwór - zbliża się - w sensie brzmienia i manierycznej "zakręconości" melodii do propozycji Magellana z albumu Test Of Wills...Cóż by jeszcze dopowiedzieć ? Może dwie rzeczy - pierwsza to głos Pincusa - nie mamy na szczęście doczynienia z kolejną wersją Jamesa LaBrie, za to w pewnych, wyciąganych partiach pobrzmiewa nie kto inny jak......Krzysztof Cugowski z Budki Suflera..... Hm....to takie moje bardzo osobiste skojarzenie, więć proszę nie traktować tego czasem za powód do ewentualnego, odgórnego zniechęcenia się do Ice Age. A druga rzecz ? - omawiana tu płyta to najlepszy jaki słyszalem debiut ubiegłego roku - nic dodać nic ująć - polecam. Ocena - oczko poniżej doskonałości - tę osiągną z pewnością swym kolejnym albumem.