Co prawda kolega Strzyżu ogłosił początek wakacji przy okazji recenzji płyty Kopniętego Ala Jankowicza, ale prawdziwy cykl wakacyjny będę robił ja.
Wakacje, czyli kanikuła. „Jeszcze tylko raz wpierdol i dwa miesiące luzu” - jak to powiedział mały Jasiu przed pokazaniem swojego „kontrowersyjnego” świadectwa własnej wersji 1.0, czyli rodzicom. Właściwie nie ma się czym podniecać. Dla wielu z nas daty zakończenia i rozpoczęcia roku szkolnego są tylko kartkami w kalendarzu. Wakacji już nie mamy, tylko urlopy. I to nie zawsze w lecie. No chyba, że ktoś jest nauczycielem. Albo ma dzieci w wieku szkolnym – to wtedy kojarzą mu się raczej z wydatkami, czyli nic miłego. No ale zaczęły się wakacje. Nich będzie, że jest fajnie.
Są dwie szkoły spędzania tego wolnego czasu. Pierwsza - pełny relaks, zero wysiłku intelektualnego, nawet gazet nie czytamy, bo tam trzeba literki składać – nic powyżej telewizyjnych festiwali i południowoamerykańskich seriali. Druga – jeżeli ma się trochę wolnego czasu, to dobrze byłoby nieco podupgradować intelektualnie. Obie opcje mają swoich zwolenników i przeciwników, swoje wady i zalety. Żeby zadowolić i jednych i drugich, dla pierwszych będzie garść recenzji różnych popowych płyt, idealnych jako ścieżka dźwiękowa pod różnego rodzaju spotkania towarzyskie, a dla tych drugich trochę włoskich płyt progresywnych z lat siedemdziesiątych, które do celów towarzyskich raczej nadawać się nie będą. Jeszcze dokładnie nie wiem co tam będzie. Plan mam ułożony mniej więcej do końca lipca, ale co piątek powinny się znaleźć na artrocku dwie recenzje – jedna dla zwolenników odpoczynku, druga dla ambitnych.
Nie było jeszcze na artrocku francuskiej piosenki. No to będzie.
Serge Gainsbourg do historii muzyki rozrywkowej przeszedł głównie z powodu wykonywanego wspólnie z Jane Birkin słynnego "Je t’aime…moi non plus". Każdy to zna. Najwyżej nie kojarzy wykonawcy . Ale słyszeć musiał. W 1969 roku piosenka ta, oprócz tego, że była ogromnym przebojem, wywołała nie mniejszy skandal, a cała sprawa oparła się nawet o Watykan. Chodziły plotki, że Gainsbourg z Birkin w czasie nagrywania tego utworu faktycznie uprawiali seks w studiu. Ale to tylko plotki, zresztą wiele razy dementowane przez samych zainteresowanych. Nie żeby mieli przed tym jakieś opory, tylko było to niemożliwe z przyczyn technicznych. W gruncie rzeczy wiele hałasu o nic - delikatny, niewinnie zmysłowy numer, troszkę kiczowaty. Drobne miki w porównaniu z popisem jaki dała Irena Papas w "Infini" na "666" Aphrodite's Child. Oryginalnie „Je t’aime…” powstało z myślą o poprzedniej dziewczynie Gainsbourga – Brigitte Bardot. Pierwotna wersja wtedy światła dziennego nie ujrzała, bo para się rozstała. Dopiero rok później piosenka została nagrana ponownie, z Birkin w miejsce Bardotki. Ale ta najwcześniejsza wersja, która obecnie pojawia się w na różnych płytach, czy to Gainsbourga, czy to tych wspólnych z Birgitte Bardot (jako bonus) jest również bardzo dobra, nawet nie wiem, czy nie lepsza od tej „właściwej”.
Twórczość Gainsbourga wcale na „Je t’aime…” się nie zaczynała i też na "Je t’aime..." nie skończyła, oprócz tego było to ponad trzydzieści lat pisania, komponowania, występowania, nagrywania, malowania (a też, też…), romansowania i wywoływania skandali.. We Francji miał status świętej krowy i wszystko uchodziło mu na sucho – przychodził napruty do telewizji i składał jednoznaczne propozycje Whitney Houston, w ogóle często mu się zdarzało wywoływać po pijaku awantury, albo występować w stanie po dużym spożyciu, co też często kończyło się awanturami, spalił banknot 500-frankowy w proteście przeciwko wysokim podatkom, nagrał Marsyliankę w wersji reggae (Co nie wszystkim się spodobało. Ciekawe czy u nas znalazłby się jakiś odważny, który zagrałby mazurka Dąbrowskiego w wersji... powiedzmy klezmerskiej ). no ale jego zasługi dla kultury francuskiej są przeogromne – to jego piosenka wygrała Eurowizję w 1965 roku. Nie można też rozpatrywać twórczości Gainsbourga w oderwaniu od jego życia osobistego . Zwykle romansował z kobietami z którymi współpracował, a pracował z tym z którymi romansował. Jedną z nich była młodziutka brytyjska aktorka i piosenkarka Jane Birkin. Ten związek był jak na Serge'a wyjątkowo długi, bo trwał aż do 1980 roku, kiedy Birkin już definitywnie go zostawiła. Oprócz nagrania kilku wspólnych płyt, para dochowała sie też i córki – Charlotte, obecnie znanej francuskiej aktorki i piosenkarki (album "IRM" z zeszłego roku – bardzo dobry). W ogóle - Gainsbourg i kobiety. Też fenomen – facet o aparycji... no radiowej, imidżu paryskiego kloszarda – czyli trochę zmięty, trochę niedogolony i trochę nietrzeźwy, a branie u płci pięknej miał jak mało kto. Przed Birkin związany był między innymi z Brigitte Bardot (razem nagrali płytę "Initials B.B."), był trzy razy żonaty i nigdy na brak damskiego towarzystwa nie narzekał. Birkin wpadła mu w oko podczas pracy na planie filmu „Slogan”. Najpierw wpadła mu w oko, potem poszli do łóżka, a potem, jak to miał w zwyczaju, zaczął montować ze swoją nową miłością kolejne przedsięwzięcie muzyczne – co zaowocowało nieśmiertelnym "Je t'aime...” i dużą płytą "Jane Birkin / Serge Gainsbourg". Żeby nie straszyć potencjalnych klientów, na okładce jest sama Jane Birkin. Płyta zawiera jedenaście piosenek, a otwiera ją oczywiście mega-hit „Je t’aime…” i jest to rzecz popowa – nieco w stylu lekko psychodelicznego popu z tego okresu, oraz oczywiście również mocno osadzona w tradycji typowej piosenki francuskiej. Niektórzy powiedzieliby, że ocieka seksem. Eee, zbyt dosadne określenie. Powiedzmy, że emanuje subtelnym, wyrafinowanym erotyzmem, pozostawiając dużo miejsca dla wyobraźni słuchaczy. Męska ich część raczej będzie zwracała uwagę na Jane Birkin , która na przykład śpiewa w „Orang-outang” szczebiotliwym głosem nastolatki, za to z takimi przydechami, że nie trzeba być zwolennikiem kwaśnych winogron, żeby się łapki nieco nie spociły, a uszka nie sczerwieniały. O „Je t’aime…” to nawet nie ma co wspominać. W ogóle Birkin większość swoich utworów wykonuje w bardzo sugestywny sposób. Ale to tak miało być. Świadoma prowokacja, gwoli podkurwienia burżujów. Co się udało w stu procentach, przy okazji przynosząc artystom międzynarodową sławę i pieniądze. Kiedy przestaniemy się niezdrowo (albo zdrowo – kto tam wie) podniecać i przestaniemy patrzeć na ten krążek przez pryzmat hormonów, nie sposób nie zauważyć, że jest to przede wszystkim zbiór znakomitych piosenek – na przykład „Jane B.” oparte na preludium E-moll Chopina, kolejny świetny duet „69 année érotique” – trochę podobnych rzeczy Goldfrapp na „The Seventh Tree” nagrało, „Elisa” i „18-39” to przykłady typowej francuskiej piosenki, przy czym „18-39” - w takiej wersji kabaretowej. W ogóle cała płyta. Tu nie ma ani jednego słabszego utworu. A lepszych od słynnego „Je t’aime…” jest pewnie z pięć.
Jakby nie patrzeć – ten album to już troszkę ramotka. Tak miałem ochotę napisać jeszcze wczoraj. Tyle, że w międzyczasie usłyszałem fragmenty albumu młodej, dobrze zapowiadającej się artystki i brzmi on jeszcze bardziej archaicznie. Wielu współczesnych wykonawców z premedytacją stylizuje swoje utwory mniej lub bardziej wiekowe retro. Trudno mi jednak powiedzieć, czy czas obszedł się z „Jane Birkin / Serge Gainsbourg” łaskawie. Ja to znam od „zawsze”. A ponieważ z muzyką z lat 60-tych i 70-tych jestem za pan brat też od „zawsze” – jeżeli tak nawet jest, to mi to zupełnie nie przeszkadza. Ale znajdźmy płytę popową, z która czas obszedł się dobrze. Pop to jest rzecz doraźna – tu, teraz, w tej chwili, na już, zaraz. Żywot takich rzeczy nie jest zbyt długi – najczęściej kilka tygodni. Sporadycznie – dłużej, a już zupełnie wyjątkowo pozostaje w ludzkiej pamięci na lata. Na pewno ta muzyka swój urok cały czas ma. Melodie się nie starzeją, a one na pewno są największą zaletą tego albumu.
Czy nadal nadawałby się jako podkład dźwiękowy pod sympatyczną kolację we dwoje, z bardzo prawdopodobnym śniadaniem? Muszę powiedzieć Romkowi Walczakowi, żeby to przetestował w takim zakresie. Ale płytę niech zaprogramuje tak, żeby „Je t’aime...” było na koniec.