Grateful Dead. Niewiele jest zespołów, które otoczone były (lub są) takim kultem, jak ta amerykańska grupa. Jerry Garcia, gitarzysta, frontman i guru był dla fanów swego rodzaju bogiem (tysięczny tłum spija słowa z mych ust, kochają mnie – że posłużę się innym cytatem). Dziś takich zespołów już nie ma, bo nawet aspirujący (może nieświadomie, ale zawsze) do podobnej roli Dave Matthews Band to już jednak inna liga, inna muzyka, a przede wszystkim inny świat. Bo dla Grateful Dead istotne znaczenie miało miejsce i czas, w jakim zespół powstał. Jak zsumujemy sobie San Francisco połowy lat 60-tych, dodamy odrobinę hippisów, Kena Keseya (tego od … a zresztą, co wam będę tłumaczył oczywiste oczywistości), Woodstock i jeszcze parę innych rzeczy – wyjdzie nam mieszanka, jakiej nie sposób przyrządzić już w żadnym innym czasie i miejscu.
Uwielbienie dla muzyki Grateful Dead sprowadza się – w moim odczuciu – do kilku albumów, które mieszczą się w kategoriach pomiędzy „wstyd nie znać – a – absolutnie wstyd nie mieć”. Jest w tej grupie recenzowane już przeze mnie arcydzieło koncertowe, czyli album Live /Dead, którego recenzję możecie przeczytać w linku. American Beauty, będący przedmiotem tej recenzji również zasługuje na umieszczenie go w przegródce „genialne płyty”. Co niniejszym w naszym serwisie czynię.
Dobrze, to teraz muzyka. Grateful Dead słynęli z koncertów. Słychać to wyraźnie na wspomnianym Live / Dead, gdzie utwory trwają po kilkanaście minut, a każdy z nich to taki odjazd psychodeliczno – bluesowo – rockowy. Owa mieszanka sprawdza się w wersji live, gdzie czasu co niemiara, a reguły rządzące koncertem zdecydowanie bardziej dopuszczają improwizację, zbędne dźwięki czy fałszywe nuty. Jak to się ma do nagrań studyjnych? Gdzie trzeba pilnować tempa, melodii, struktury, porządku i czego tam jeszcze nie zapragniemy. Ano ma się dobrze, pod warunkiem, że za nagrywanie bierze się ktoś taki, jak Jerry Garcia i koledzy.
Każdy utwór z American Beauty to połączenie southern rocka, bluesa, country i folku. Przyprawione psychodelią, a jakże, pewnie, że tak. Muzyka snuje się w sposób absolutnie nieskrępowany, i to za sprawą dość prostych zabiegów. Częste zmiany rytmu (często w ramach jednego utworu), wsparte wielogłosowymi chórkami (tym, co Marek Niedźwiecki w swoich audycjach nazywał „radiem California”), a wszystko to okraszone pozornie prostymi solami gitary lub … pianina (potraktowanego w sposób iście knajpiany – vide mój ulubiony Brokedawn Palace). Oczywiście nie słuchałoby się tego z taką radością, gdyby nie chwytliwe melodie, z niezłymi tekstami, nawiązującymi do literatury (wspomniany Brokedown Palace to odniesienia do noweli Johna Steinbecka) czy Biblii (wykorzystane w Ripple). Ta różnorodność stylów powoduje, że nastawiając płytę w gramofonie (albo odtwarzaczu) dociera do nas klasyczny rock (Box Of Rain), country (Ripple), blues (Candyman), southern rock (Sugar Magnolia) czy też folk rock (Friend of the Devil). Wszystko przemieszane i poddane hippiesowskiej ideologii.
I to już cały obraz Grateful Dead sprzed czterdziestu lat. American Beauty sytuuje Grateful Dead między najlepszymi dokonaniami takich zespołów jak The Allman Brothers Band, Jefferson Airplane, i oczywiście Crosby, Stills, Nash & Young. Słowem – klasyka. Wstyd nie mieć.