ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Springfield, Rick ─ Tao w serwisie ArtRock.pl

Springfield, Rick — Tao

 
wydawnictwo: Columbia 1985
 
"Dance This World Away"/ "Celebrate Youth"/ "State of the Heart"/ "Written in Rock"/ "The Power of Love"/ "Walking on the Edge"/ "Walk Like a Man"/ "The Tao of Heaven"/ "Stranger in the House"/ "My Father's Chair"
 
Całkowity czas: 41:00
skład:
Mitchell Froom – keyboards Rick Springfield – guitars, keyboards, bass Tim Pierce – guitars John Philip Shenale – keyboards Jeff Silvermann – keyboards Mike Baird – drums Mike Fisher – acoustic percussion Pino Palladino – fretless bass Nicky Hopkins – keyboards Richard Page, Eddie Lehmann, Tom Funderburk, Mike Selfrit, Tom Kelly – backing vocals

Produced by Rick Springfield and Bill Drescher Engineered by Bill Drescher
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,1
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,4
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,0
Arcydzieło.
,0

Łącznie 5, ocena: Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
 
 
Brak oceny
Ocena: * Bez oceny
30.04.2010
(Recenzent)

Springfield, Rick — Tao

Ćwiara minęła!
Majowy weekend za pasem, co prawda w tym roku wyjątkowo krótki, bo raptem trzydniowy, ale jest! Zresztą kto ma trzy dni wolnego, ten ma trzy, a kto ma dziesięć to ma dziesięć. W każdym razie letni sezon nad Soliną zaczyna się od jutra.
 
Z tej okazji znalazłem coś z lżejszego repertuaru i co jest też z 1985 roku – tak, żeby sobie zbytnio głowy nie obciążać, wędząc się razem z jakimiś podeszwami w charakterze grilla, lub grillującego. W sumie jeżeli wiatr odpowiednio wieje – to to samo.
Rick Sprinfield to Australijczyk, ale prawie całe swoje zawodowe życie spędził w USA. Debiutował jeszcze w Australii pod koniec lat sześćdziesiątych, nawet ze swoim zespołem dawał koncerty dla żołnierzy walczących w Wietnamie. Na początku lat siedemdziesiątych wyjechał za ocean, próbując jakoś zaczepić się w amerykańskim show-biznesie. Przez prawie dziesięć lat szło mu raczej marnie, albo bardzo marnie, ale w pewnym momencie udało mu się dostać rolę w tasiemcu „General Hospital” i nagrać przebojową płytę „Working Class Dog”. Potem było jeszcze kilka dobrze przyjętych albumów i dwie nagrody Grammy, w 1982 i 1983 roku. Jego sława do Polski dotarła dosyć późno, w momencie kiedy w Ameryce jego kariera powoli hamowała (głównie z powodów rodzinnych). „Tao” było pierwszym krążkiem, który jakoś bardziej został w Polsce zauważony. Ba, zauważony – wywołał nawet spore zainteresowanie. Sporo teledysków pojawiło się w telewizji (w jakimś codziennym programie wakacyjnym), a na ścianach w pokojach moich koleżanek zawisły plakaty z podobizną przystojnego bruneta.
 
Springfield absolutnie nie należał do żadnej muzycznej awangardy. To co proponował to był zwykły amerykański pop-rock, typowy dla tamtych czasów – dużo elektroniki, dużo klawiszy, mocno wyeksponowana sekcja rytmiczna grająca  trochę funky, „do przodu”. Podobnie wtedy grało na przykład The Fixx, albo Mr. Mister.  Przygotowano to wszystko zgodnie z kanonami tego typu twórczości – dziesięć melodyjnych, łatwo wpadających w ucho piosenek, dwie ballady, kilka potencjalnych i dwa faktyczne przeboje.  Bardzo sympatyczny to zbiorek i wcale nie banalny, chociaż ułożony ewidentnie „pod” krytyków muzycznych. Ponoć amerykańscy żurnaliści muzyczni mają/mieli w zwyczaju przesłuchiwać tylko pierwsze trzy utwory z danego krążka – jeśli nie „zaskoczyło”  - płyta szła do kosza. Springfield  chyba się zabezpieczył przed takim traktowaniem, bo pierwsze trzy utwory to są raczej te najlepsze z całego „Tao” – motoryczny „Dance This World Away”, ciekawie „flirtujacy” z karaibskimi rytmami „Celebrate Youth” i przebojowa ballada „State of The Heart”. Co nie znaczy, że tylko te są dobre. Po prostu te najszybciej wpadają w ucho. Akurat od „State of The Heart” wolę „The Power of Love (The Tao of Love)”, a od „Celebrate South” – “Stranger in The House”. Skocznie, rytmicznie, melodyjnie, przebojowo, z paroma chwilami na oddech - tak przez ponad czterdzieści minut.  Fajne, bezpretensjonalne słuchadło. Jednak chociaż muzycznie to jest konfekcja (tyle, że z naprawdę bardzo dobrego butiku), ale na szczególne wyróżnienie zasługuje produkcja – brzmienie sekcji rytmicznej to mistrzostwo świata – każdy strzał basu słyszy się,  czuje, a nawet widzi, samej perkusji też poświęcono wiele uwagi – elektroniczna i akustyczna, i zmiany tempa, i nietypowe rytmy, do tego wcale nie takie plastikowe syntezatory, nawet jak na dzisiejsze czasy wcale nowoczesne i ostra, rockowa gitara Tima Pierce’a, zupełnie nie dająca się zdominować przez wszechobecną elektronikę. To nie jest co prawda angielska szkoła produkcji z tamtego okresu – czyli przestrzeń, pogłos, bogactwo aranżacyjne i jeszcze więcej przestrzeni, tu mamy wszystko bardziej „upakowane”, za to dużo bardziej dynamiczne. Sprinfield i Dresher jako producenci odwalili kawał naprawdę znakomitej roboty, zaskakująco odpornej na działanie czasu. Do tej pory brzmi to znakomicie, a momentami – rewelacyjnie. Jak zwykle w takim momencie powiem, że już się tak płyt nie produkuje, bo już nikt tak nie umie. I żeby nie było żadnych wątpliwości – ta płyta nie była remastrowana, a ja ją słucham zripowanej z mojego,  własnego, oryginalnego winyla.
 
Polecam nie tylko jako „soundtrack” do grilla.
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.