Znalazłem kolejny powód, oprócz Claudii Schiffer, dla którego jestem nawet w stanie polubić Niemcy. Rzecz jasna, wspomniana pani zapewne dostarczyłaby zupełnie odmiennych doznań niż Milhaven, niemniej każdy miłośnik czarującego post-rocka powinien na ten zespół zwrócić uwagę. Jeśli chodzi o niemieckie grupy z tego nurtu, pewną popularność zdobył ostatnio Long Distance Calling, przede wszystkim za sprawą wspólnych koncertów z Katatonią, aczkolwiek stylistycznie jest to trochę inna półka. Znacznie bliżej Milhaven stoi za to wyśmienity Daturah, który dwa lata temu zahipnotyzował mnie rewelacyjną „Reverie”. Podobną ścieżką muzyczną kroczy Milhaven, racząc nas w tym roku drugim długogrającym albumem.
Zespół powstał w 2001 roku w Bochum, lecz na debiutancką płytę czekał trzy lata – wtedy to światło dzienne ujrzała „Bars Closing Down”. Dwa lata później nagrali EP-kę „I.M. Wagner”. Z prostej kalkulacji zatem wynika, że na kolejną próbkę swoich możliwości kazali czekać nie tak krótko, bo 4 lata. Czy był to czas stracony? Hm… Ciężko mi to jednoznacznie ocenić, zwłaszcza, że na Milhaven natrafiłem dopiero w tym roku, a o ile się nie mylę, to właśnie „Milhaven” było pierwszym albumem, który usłyszałem. Poprzednie materiały stylistycznie się w zasadzie nie różnią – to gitarowy, ale raczej subtelny post-rock z pewnymi elementami ambientu. Tego typu szufladka raczej nie zapowiada niczego odkrywczego, a swoją drogą z niczym takim też nie mamy do czynienia. W muzyce tej słychać zwłaszcza echa Mono, nasuwają się też pewne skojarzenia z pg.lost czy The Seven Mile Journey. Niewątpliwą zaletą „Milhaven” jest jej niezwykle stonowany charakter, zdający się być subtelnym nawet wtedy, gdy muzyka wybucha. Muszę jednak przyznać, że wybucha rzadko, bo po prostu tego nie potrzebuje – wystarczy sprawdzić drugi w kolejności „Supervulkan”, który nie zaatakuje w zasadzie żadną ostrą partią, lecz bez wątpienia pochłonie pełnym mroku urokiem, budowanym głównie za pomocą interesującej linii basu. I w tym miejscu wspomnieć trzeba o kolejnym atucie tego albumu, czyli całkiem zgrabnym konstruowaniu wciągającego nastroju. Fakt, najczęściej te dźwięki rozwijają się raczej długo i rzekłbym wręcz, że mozolnie, ale, moi państwo, wcale nie nudno. Słychać, że to konsekwentnie zaplanowana płyta, nad którą pracowano nie miesiąc ani nie dwa. To zaś, niestety, powoduje, iż nie ma tu miejsca na jakąkolwiek spontaniczność, którą niezwykle sobie cenię, nie ma też za grosz luzu, ani nie sposób wychwycić jakiegoś specjalnego feelingu. Owszem, klimat „Milhaven” – mroczny, bardzo nostalgiczny, pełen smutku i tęsknoty – zdaje się tego nie potrzebować, aczkolwiek byłoby miło mieć świadomość, że te dźwięki są w stu procentach szczere. A tak, jeszcze jedno – nie wiem, czy za każdym razem „Milhaven” oczaruje tak samo mocno. Nadeszła wiosna (co moje oczy alergika wiedzą już aż za dobrze), zatem słoneczko świeci, ptaszki ćwierkają i ogólnie wesoło jest, więc taka dawka nostalgii i tęsknoty może nie być mile widziana. Co innego wieczorem – wtedy muzyka Niemców powinna chwycić za serducho znacznie mocniej. Troszeczkę jeszcze kłuje mnie w uszy delikatny brak energii, aczkolwiek nie przeszkadza to jakoś bardzo w ogólnym odbiorze płyty.
Myślę sobie, że wolałbym jednak mimo wszystko kolację z Claudią Schiffer, ale spędzenie wieczoru przy muzyce Milhaven również może go bardzo umilić. Na zły nastrój takie dźwięki mogą okazać się wprost idealne, a dzięki swojej niespiesznej naturze i raczej nieskomplikowanej budowie, w sam raz nadają się na tło do wspomnień i rozmyślań. A tak swoją drogą, to po prostu naprawdę ładna muzyka.