Kiedy glanuję niektóre wydaliny jakichś prog-metyli, zdarza mi się stawiać im za niedościgły wzór twórczość Ronniego Jamesa Dio. Dlaczego tak? Bo mimo, że Dio zwykle zaliczany jest do nieco lżejszej odmiany klasycznego metalu, to jednak ta muzyka zawiera sporo elementów, patentów bardzo przydatnych prog metalom, jak najbardziej do wykorzystania we własnej twórczości.
Po pierwsze – połączenie rockowego kopa z progresywnym rozmachem – to Dio zawsze robił bardzo dobrze. A to chyba było w pewnym sensie założeniem programowym prog-metalu?
Po drugie – wszechstronność – od trzyminutowych rockerów do mini suit na osiem – dziesięć minut. Plus wszelkie formy pośrednie, plus numery typu „radio-friendly”.
Umiejętne połączenie tych cech zapewniło mu nieprzemijającą popularność, oraz duży sukces komercyjny, który szedł jednak w parze z naprawdę wysokim poziomem artystycznym. Płyty robione z rozmachem, polotem, efektowne, ze świetnymi melodiami i dobrymi riffami, świetnie zaaranżowane. Wszystko to może mu się nie udawało, zdarzały się też rzeczy słabsze, ale niewiele.
O Dio można też powiedzieć, że jeśli się zna jedną jego płytę, to jakby się wszystkie znało. A może inaczej – jeżeli zna się jedną płytę Ronniego, to inne nas już raczej nie zaskoczą. Jest to artysta bardzo konsekwentny stylistycznie. Trudno powiedzieć, żeby jego muzyka w jakimś większym stopniu ewoluowała wraz z upływem lat. Różnica między najwcześniejszymi i tymi najnowszymi dziełami wcale nie jest duża. Te ostatnie są mroczniejsze, bardziej patetyczne, zwykle są to koncept-albumy. Te starsze to były raczej pojedyncze utwory, częściej zdarzały się rzeczy tworzone z myślą o singlach i radiu.
Wbrew pozorom Dio to nie Ronnie James solo, tylko jest to nazwa zespołu założonego przez Ronniego i innego byłego muzyka Black Sabbath – Vinnie Appice’a ( wylecieli stamtąd w tym samym czasie) – a chodziło o nazwę nośną komercyjnie. No ale jakoś tak się utarło, że Dio to solowe dokonania wokalisty. Zresztą tylko on pozostał z muzyków , którzy nagrywali debiutancki krążek.
Jednak zanim zajął się pracą na własne (powiedzmy) konto, zdążył zaliczyć staż w dwóch słynnych kapelach – najpierw nagrał trzy płyty z Rainbow, a potem dwie z Black Sabbath. Słychać, że skorzystał na tej współpracy, bo twórczość Dio wydaje się być pewnego rodzaju wypadkową stylów tamtych dwóch kapel. Jest ostra i dynamiczna, taka jak Sabsi na „Heaven & Hell” i „Mob Rules”, a z Rainbow łączy ją skłonność do patosu i muzyki klasycznej. Chociaż nieco bliżej jej jednak do Sabbsów.
Swoją znajomość z Dio zacząłem od albumu „The Last In Line”. Nie miał on specjalnie dobrych recenzji, zarzucano mu, że zawiera muzykę lżejszą i bardziej komercyjną od poprzednika, czyli debiutu „Holy Diver”. No i trochę pecha miał, że był następcą Świętego Nurka, który uznawany jest za najlepsza płytę grupy. Pierwszą rzeczą jaką z tej płyty usłyszałem był "Egypt (The Chains Are On)" – jeden z tych dłuższych, bardziej epickich. Łyknąłem od razu, bez popitki, to mnie też pozytywnie nastawiło do całej płyty. A że znalazła się na niej faktycznie dość różnorodna zbieranina muzyczna i faktycznie czasami lżejszego muzycznego sortu, nie miało dla mnie znaczenia. Spodobało mi się i już. Pewnie też i dlatego, że nie jestem i nie byłem ortodoksyjnym metalem i nie zwracam uwagi na problem „czystości gatunku”. Na pewno do tych lżejszych fragmentów nie można zaliczyć tytułowego i „Egypt” – dwa rockowe eposy, zrobione z odpowiednim zacięciem i zadęciem. Na pewno też to nie jest singlowy „We Rock”, który akurat bardziej mi się podoba jego odpowiednik z „Holy Diver”, czyli „Rainbow In the Dark”. Wydaje mi się, że ta niepożądana lekkość polega głównie na lekkim „trąceniu” amerykańszczyzną kilku utworów. „Mystery” jak najbardziej, to rzecz sformatowana pod amerykańskie stacje radiowe, „Breathless” pewnie też trochę ulega podobnym wpływom, ale tym razem to znakomity numer. Bardziej typowe dla Dio, za to trochę bez wyrazu jest „Evil Eyes”. Nie powiem, żeby faktycznie była to najlepsza płyta w karierze tego artysty, jednak mam do niej bardzo duży sentyment. Powiem więcej – najbardziej ją właśnie lubię - najmniej tu patosu, najwięcej rocka i takiego luźnego, spontanicznego grania, bez napinania się. Uważam, że mimo nieco słabszych momentów broni się jako całość bez problemów, między innymi właśnie ze względu na dużą różnorodność zamieszczonego materiału. Kolejna, „Sacred Heart” miała jeszcze większe parcie na radio, co już robiło się zupełnie mało ciekawe. Na szczęście tylko chwilowo, bo „Dream Evil” to znowu jest uczciwie metalowy Dio, a nie AOR skrzyżowany z pudlem.
Obecnie Dio jest w trakcie leczenia zdiagnozowanego w listopadzie raka żołądka. Przeszedł siedem chemioterapii (pewnie jest już łysy jak kolano i rzyga dalej niż widzi, albo je na kilogramy navoban) i ponoć czuje się dobrze, guz się zmniejszył (tylko dlaczego od razu go nie wycięli?). Życzę mu wszystkiego najlepszego i dużo szczęścia, bo rak żołądka to syf okrutny, tylko wykryty we wczesnym stadium daje jakieś szanse na przeżycie. A przecież Dio to ostatni wokalista hard/heavy z tej najstarszej gwardii, któremu jeszcze warunki głosowa dopisują, mimo, że dobiega siedemdziesiątki. Mam nadzieję, że te siedem dych będzie obchodził w dobrym zdrowiu i na scenie.
PS. Niestety, okazało się jednak, że nowotwór musiał być w bardzo zaawansowanym stadium i na wyleczenie nie było już szans.