Ten nietypowy projekt (kiedyś - bo teraz powstało tysiąc klonów) straciłem z oczu już dawno, kiedy jeszcze przerabiali Metallikę. Pamiętam, że kiedy wydawali swoje dwie pierwsze płyty, to było coś - Apocalyptiką zachwycali się zarówno poważni fani metalu (muzyki symfonicznej również), jak i całe grono młodocianych czytelników Bravo. Potem zespół zrezygnował z tego, co im przyniosło sławę, i to co moim zdaniem najlepiej im wychodziło. Zamiast symfonicznych coverów zaczęli komponować od podstaw swoje utwory i wydawać kolejne płyty. Zapraszali różnych gości, a wiolonczele coraz bardziej ginęły w tumulcie rockowo-metalowej papki.
Słuchając "Siódmej Symfonii" (dobrze myślicie, to ich siódmy album studyjny) aż dziw bierze, że rdzeń zespołu właściwie nie zmienił się. To ci sami chłopcy, którzy kiedyś wygrywali "Master of Puppets" szarpiąc struny (lub raczej gładząc je smyczkiem). Gdyby ktoś włączył mi tą płytę nie pokazując okładki, byłbym pewien, że to jakiś młody rockowy zespół postanowił lekko urozmaicić swoją muzykę symfonicznymi smaczkami. Podkreślam to ostatnie słowo, bo popularne "smyczki", choć w sile trzech, są tu wyraźnie schowane albo pod perkusyjną kanonadą, albo pod wokalnymi popisami gości (obojga płci). Dodatkowo całość często jest "doprawiana" różnymi innymi instrumentami i efektami. Klasycznych motywów jest tu tyle co kot napłakał. Całość brzmi bardzo nowocześnie, słodko i klasycznie - aż za bardzo. Taki design pasowałby do muzyki Within Temptation czy Nickelback, od tworu takiego jak Apocalyptica spodziewałem się więcej surowości, wirtuozerii i poszukiwań, a nie drogi na skróty. Same kompozycje nie są jakieś zachwycające, od nastrojowego smęcenia, przez oklepane metalowe galopady, aż do nieco plastikowo brzmiących symfonii. Płyta miewa ciekawe momenty, ale są to krótkie fragmenty, przerywane pospolitym rzemiosłem. Całościowo to raczej przerost "napompowanej" formy nad lichą treścią. Podniecać się tym mogą jeno licealiści, doszukując się drugiego dna i wirtuozerii - dla ludzi osłuchanych strata czasu.