1. Intro/2. Once You Were (a Giant)/3. Foggy Future/4. Kiss Goodbye/5. One More Chance/6. Sleepless Nights/7. Mission/8. Dreamland
Całkowity czas: 41:37
skład:
Paweł "Ozzie" Graniecki - śpiew/ Robert "Robur" Wieczorek - gitary/ Andrzej "Messi" Archanowicz - gitary/ Robert "R.i.P." Pełka - gitara basowa/ Krzysztof "Krzychu" Słaby - instrumenty klawiszowe/ Tomasz "Kudel" Kudelski - perkusja
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
03.07.2009
(Recenzent)
Love De Vice — Dreamland
Debiuty, debiuty, debiuty… Różnie z nimi bywa. Można jednak bez problemu zauważyć, że istnieje pewna prosta, powszechnie sprawdzająca się zasada – trudniej polubić debiut nieznanego zespołu od kolejnej płyty takiego dobrze nam znanego. Nie oszukujmy się - tak jest pewnie w 99% przypadków, co oznacza, że „jesteśmy w tym jednym procencie”. Debiutancki album Love De Vice, o marzycielskiej nazwie i okładce, z łatwością przykuł moją uwagę i nie pozwala o sobie zapomnieć, podczas gdy wiele tegorocznych dzieł moich faworytów bardzo szybko poszło w odstawkę (choćby Archive).
„Dreamland” to dzieło bardzo przystępne. Praktycznie do polubienia po jednym razie. Już po pierwszym przesłuchaniu byłem zaskoczony tym, jak Love De Vice umiejętnie łączy rock progresywny z taką… przebojowością. Choć może nie słychać tego od początku. „Intro” przypomina mi troszeczkę początek drugiej płyty Nosound, choć porównanie do tego zespołu wydaje mi się być nie na miejscu (ech, te moje skojarzenia:). Następne „Once You Were (a Giant)” może dla niektórych brzmieć niczym typowy, ciężki kawałek, jakich wiele. Jednak z drugiej strony jest w tym utworze coś takiego, co sprawia, że brzmi on bardzo solidnie. Ciężkie riffy, niezłe jazdy po klawiszach, do tego dobry wokal… I jest impreza! Pierwszym utworem, w którym czuć przebój jest „Foggy Future” – kolejny kawał dobrego, rockowego grania. Przy tym takie… No aż by się chciało usłyszeć to w radiu. Prosta konstrukcja, świetna melodia, aranżacja. No i ma to coś! A „One More Chance”? Słuchając tego ciężko nie tupać nogą do rytmu. Nie ma takiej możliwości, żeby się nie sprawdzało na żywo.
Tak patrzę na tekst powyżej. Wyszło trochę jakbym chciał zaprzeczyć progresywności tej płyty. Broń Boże! To chyba przez to, że nie dbam o te wszystkie szufladki. Ale żeby nie było niedomówień… Progresja, jakby jej nie definiować, jest tu jak najbardziej wyczuwalna. Można powiedzieć, że Love De Vice prezentuje ją w luźniejszej formie. Uwidacznia ją w bogactwie dźwięków, stylistyce, warstwie instrumentalnej. Jedynie struktury utworów mogą mówić co innego. Ale czy to ważne? Każdy powinien szukać swojej drogi.
Progresywniej robi się od „Sleepless Nights”. Trzy ostatnie utwory są bardziej złożone... Aaaa, moment! Zapomniałbym wspomnieć o „Kiss Goodbye”. Jakbym miał już coś wyróżniać, to właśnie ten utwór byłby pierwszy w kolejce do wymieniania ex aequo ze „Sleepless Nights”. W przypadku tego drugiego po prostu muszę zwrócić uwagę na świetną pracę gitar, zwłaszcza w drugiej, szybszej części. Dla mnie bomba. I tak do końca trzyma fason. Pozwolicie, że zachowam element niedopowiedzenia:)
„Dreamland” to album pełen energii, ładnych melodii, świetnego warsztatu muzycznego i wokalnego. Całkiem krótki, ale przez ukazanie różnych stron zespołu nie pozostawia niedosytu. Tylko schematy mogą się wydawać nie raz oklepane, ale każdemu bym życzył, żeby potrafił ich tak zręcznie używać, więc nie ma co się czepiać. No i najważniejsze - świetnie się słucha tego całego Love De Vice!
Czegóż więcej chcieć? Chyba tylko następnej płyty tej formacji. Oby równie dobrej i równie dobrze wyprodukowanej! It’s such a foggy future, ale myślę, że warto będzie czekać:-)