Przed nami następny, głęboki, amerykański, progrockowy underground. Początki Chaos Code sięgają roku 1993 r., kiedy to pojawiła się formacja The Web egzystująca jako zespół grający covery Genesis, IQ, Porcupine Tree, a nade wszystko oczywiście Marillion - w końcu nazwa do czegoś zobowiązywała. Gdzieś od 1996 r. panowie zaczęli tworzyć swój oryginalny repertuar nagrany ostatecznie w 1999 r. i wydany własnym sumptem. Zespół przyznający się do kręgu tzw. Baltimore area music scene wypłynął wraz z kolejną erupcją podziemnej, progresywnej lawy przedstawiając światu debiutanckie dokonanie A Tapestry Of Afterthoughts osiągalne czasami poprzez The Laser's Edge, Kinesis lubo w ramach Of Sound Mind. Krążąc po stosownych, netowych stronach można się dowiedzieć, iż inspiracją dzieła Amerykanów była muzyka tak Marillion, jak Jetro Tull, King Crimson, a nawet Present. Hm... tyle w tym prawdy ile inspiracji wychwyconych przez poszczególnych odbiorców. Jedno jest pewne - to granie co do zasady li tylko odtwórcze jakkolwiek nie pozbawione swojego uroku i niewątpliwego piękna, pomimo iż nie najlepsza produkcja daje się we znaki. Ale co tam - nie zwykłem oceniać płyt pod kątem studia, raczej pod kątem ładunku emocji tudzież czystej atrakcyjności uzewnętrznionej treści. A z tymi emocjami i atrakcyjnością wcale nie jest aż tak źle. Na dodatek wspomniani komentatorzy zapomnieli zdaje się o wpływach tak szacownej formacji jak Camel. No trudno, w końcu jestem tylko jeszcze jednym odbiorcą wraz z osobistymi skojarzeniami. I powiem wam, iż muzyka Chaos Code najzwyczajniej w świecie mi się podoba. Nie, nie jest to żadne objawienie na miarę Hamadryad czy nawet, o ileż mniej znanego, Dagmahr - to po prostu blisko godzina rzetelnego progrocka znacznie bardziej urzekającego niż sztampowy, ładny i poprawny do przesytu czysty neoprog, na szczęście. Przedstawione tu dźwięki są daleko więcej niespokojne w wyrazie, poszukujące, miotające się - zgoda, że miotające w z góry wyznaczonych ramach, ale zawsze. Odrobinka szaleństwa, a cieszy. No i te fragmenty jako żywo pachnące spokojem i melancholią złotych lat 70-tych. Sentymentalizm, sentymentalizm...
Otwierający album The Cave to bardzo udana wizytówka krążka - spokojna kompozycja z delikatnymi dźwiękami klawiszy, intrygującym fragmentem pełnym samplowanych głosów i bardzo ładną finałową partią gitary. Trochę zadziorniejszy Heights Of Time wciąż utrzymuje nas w uporządkowanych klimatach Camela z lat 70-tych - na dodatek następny kawałek - instrumentalny Antidote To Entropy rozpoczyna się brzmieniem fletu i to w odcieniu zdecydowanie bardziej Latimerowskim niż Andersonowskim. Słyszana później gitara rzeczywiście może przywodzić na myśl pomysły frippowskie, ale i ona przeplatana jest milutkim camelowaniem i w ogóle momentami ciąży ku cieplejszym, klimatom neopogresywnym rozładowując nieco ową surowszą, zimniejszą barwę King Crimson lat 70-tych. Długi, spokojny, oniryczny i bardzo piękny Days Of Reflection to znów muzyka niemal żywcem wyjęta ze złotej dekady rocka progresywnego - jeśli chodzi o granie niewyszukane rytmicznie i romansujące z balladowymi kształtami, także przecież często obecne w tamtych, wspaniałych latach. Podobny trochę w tonie A Silent Scream urzeka kolejną dawką ślicznych, wysmakowanych melodii, ale i dość ekspresyjnym - już nie onirycznym - śpiewaniem Cliffa. Chłonie się taką muzykę naprawdę wybornie. Gravy Fries - krótki instrumentalny kawałek to z pewnością najbardziej anarchizujący fragment płyty, choć na termin "anarchizujący" należy brać sporą poprawkę, jako że muzyka Chaos Code ma się nijak do avant prog-rocka, a nawet do jazz rocka. Ot takie sobie pseudo-jazzujące pląsy sekcji rytmicznej, gitary prowadzącej tudzież saksofonu - w każdym razie nader miła odmiana po poprzednich, grzecznych kompozycjach. No i wreszcie rozpoczyna się finałowy, ponad 10 min. The Devil's Trombone, zaczyna wydelikaconym Komitetem Centralnym czy takimż Present np. z płyty High Infidelity, niemniej to tylko ledwie pierwsze 3 minuty (i do tego jest to teza mocno naciągana, jako że Amerykanie, wbrew nazwie ansambla, preferują porządek i klarowność kosztem pozornego muzycznego chaosu). W dalszej swej części omawiana kompozycja znów przypomina ładną balladkę z kilkoma momentami atonalnych zawirowań i fajnym, trochę frapującym melodycznie gitarowym zamknięciem.
Należałoby w tym miejscu przystąpić do podsumowania. Twórczość Chaos Code wybitnie odwołuje się do brzmienia i klimatu bardzo melodyjnej, dość lekkiej i łatwo przyswajalnej muzyki rocka progresywnego z lat 70-tych. Czasami napotkać możemy fragmenty bardziej zakręcone, stwarzające wrażenie jakby podążając w kierunku maniery prog avantowej zatrzymały się w pół drogi, po czym znów zawróciły w rejony grzeczności tudzież balladowego uporządkowania. Nie uważam takiego zjawiska za nic złego, gdyż album przede wszystkim broni się udanymi i po prostu pięknymi melodiami. Czasami wybujałe ambicje lepiej ograniczyć do pomysłów, w których zespół czuje się szczególnie dobrze. I myślę, że formacji Chaos Code ta sztuka się udała - nagrała śliczną, epigońską płytę. Stawiam zacną siódemeczkę.