Ileż to już zatem lat minęło, gdy borykałem się z dylematem wyboru muzyki na nadchodzące dni. I wielokrotnie stojąc przed półką z płytami decydowałem się na Bel Canto, jakbym liczył na jakiś pozamaterialny wspomagacz pamięci. Zazwyczaj też moje oczekiwanie się sprawdzało. Dalczego? Bo wybierana na taki czas płyta Shimmering, Warm And Bright to muzyka, obok której nie sposób przejść obojętnie. Bo to kompozycje, idealnie wręcz opowiadające o tajemniczości i nieopisywalności pierwszego listopada. To jak śpiew zza cmentarnej płyty, smutny, a jednocześnie uroczysty i nieodgadniony. A wszystko za sprawą Anneli Drecker. Jej nazwisko pojawiło się w kilku moich recenzjach, że o Röyksopp z ostatniej chwili wspomnę. W Bel Canto odgrywa rolę pierwszoplanową – to jej głos warunkuje klimat tych wszystkich kompozycji. To, w jaki sposób śpiewa, jak przekazuje emocje determinuje brzmienie muzyki Bel Canto ostatecznie. I przez to Shimmering Warm And Bright brzmi tak nieziemsko pięknie. Począwszy od piosenkowych utworów otwierających płytę (Unicorn, Summer), aż po utwór tytułowy. Ale trzecia w kolejności płyta Bel Canto to głównie nagrania nie mające zbyt wiele wspólnego z klasycznymi piosenkami. To utwory, w których upchano tyle emocji, że dałoby się z nich wykroić niejedno emocjonalne samobójstwo. Zaczyna się robić absolutnie wyjątkowo już z pierwszymi dźwiękami Waking Will. Te klawisze, tak pastelowe i mgliste. Ten lekko zaznaczający się nas i perkusja, muskająca wręcz uszy słuchacza – oto prawdziwy obraz piękna październikowego poranka, który nigdzie się nie spieszy. Lekko, zwiewnie wręcz pobrzmiewają gitarowe pasaże, a Anneli Drecker śpiewa z takim dostojeństwem, aż człowiekowi przechodzą dreszcze po karku. Utwór w finale zmienia się, leniwy rytm nagle zaczyna kołysać niczym sztormowy wicher i robi się monumentalnie i patetycznie. Właśnie – PATOS. Lubię to słowo. W odniesieniu do Bel Canto brzmi po prostu tak oczywiście i naturalnie, że zupełnie to nie przeszkadza. Jednak Norwegowie swoje magnum opus osiągają w drugiej części płyty. Najpierw – wycyzelowana samotność i tęsknota, oparta na partii fletu w utworze Buthania. Miękną mi kolana za każdym razem, gdy słucham tego nagrania. Potem – rozpędzający się niczym karuzela Le Temps Dégagé. Znowu z anielskim śpiewem pani Drecker. A potem – czas na wielki finał. Żeby go opisać zabrakło mi słów, więc z czystą i niekłamaną przyjemnością zachęcam – posłuchajcie, bo niewiele jest na tym naszym okrutnym świecie utworów, tak cudownie łączących smutek wieczora i radość poranka. Każda nuta w Die Geschichte Einer Mutter jest konieczna i skończona. Żadnego zbędnego dźwięku, ni chwili ciszy, która mogłaby nużyć. A potem cudowna melodia Morninxuur po prostu oczaruje was w taki niepojęty sposób, że jak zaczarowani nawet nie zauważycie, że słońce już dawno zaszło, świeca dogasła, a filiżanka kawy już dawno wystygła i … czas ponownie napełnić pióro. A potem napisać wspomnienie tych chwil i ludzi, z którymi zetknął nas los choć przez sekundę.
Nadjeżdża samochód, gasną światła i silnik, trzaskają drzwi. Ciche kroki, odgłos zapalanej zapałki i … znowu ta cisza…
Polecam. Arcydzieło, jakich mało.