1. Dark Highway Part 1 - Transmission [9:34] 2. Dark Highway Part 2 - Before First Light [11:58] 3. Shine On [4:30] 4. Scars And Dust [5:24] 5. Pornocopia [8:03] 6. Narcotica [4:16] 7. A Beautiful Disaster [4:57] 8. Dark Highway Part 3 - New Rome [11:02] 9. Dark Highway Part 4 - Take The Blood [10:09]
Ocena:
7 Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
08.05.2008
(Recenzent)
Invisigoth — Narcotica
Dziwna to będzie recenzja. Lepiej byłoby ją nazwać relacją z pewnego spotkania, podczas którego ta muzyka zagrała. Dźwięki jakie wyszły z tej blaszki wywołały tyle sugestii, opinii i poglądów, że można byłoby nimi obdzielić niejeden tekst. Trudno zatem będzie traktować zawartą tu opinię jako moją - autorską, gdyż prezentujący mi owy krążek Naczelny zasypał mnie tyloma podpowiedziami podczas jego pierwszego odtworzenia, że już sam nie wiem co jest moim „wynalazkiem”, a co jego!
Uporządkujmy jednak wszystko i słów kilka napiszmy o zespole, który to kontrowersyjne dzieło stworzył.
Invisigoth to w zasadzie duet pochodzący ze Stanów Zjednoczonych, który powstał w 2006 roku. Tworzą go wokalista Viggo Domino i grający na pozostałych instrumentach Cage. Pierwszy z panów ma włoskie korzenie i podczas przebywania już od 31 lat na tym łez padole miał okazję być na Bliskim Wschodzie. To istotna informacja dla zrozumienia źródeł zapisanych na tej płytce dźwięków. W 2007 roku panowie zadebiutowali krążkiem o oryginalnym tytule „Alcoholocaust”, „Narcotica” jest zatem ich drugim otwarciem…
Jest piątek. Ładny, świąteczny i słoneczny wieczór. Miejsce banalne i oklepane… samochód. Naczelny wyjmuje z tekturki krążek i wsuwa go do wąskiego gardła „aucianego cedeka”. Zapowiedź jest dla mnie lekko zatrważająca: „posłuchaj kapeli pachnącej zappowskimi klimatami!”. Nigdy nie przepadałem za zwariowanymi pomysłami tego muzycznego wizjonera, stąd moja reakcja musiała być co najmniej chłodna. Za momencik pierwsze dźwięki „Dark Highway Part 1 - Transmission” przywołują monumentalną muzykę orkiestrową, szybko zgaszoną jednak wchodzącym elektronicznym i syntetycznym rytmem. Wyrażam lekkie zaskoczenie, które mój rozmówca natychmiast rozwiewa. Zappa? Tak! Ale w sposobie myślenia o muzyce! Może nie w samych dźwiękach, ale w pomyśle na nią. Dochodzimy do konkluzji i… słuchamy dalej. Chóralne wielogłosy w oczywisty sposób odwołują się do mistrza Arjena Lucassena i jego ukochanego dziecka Ayreon. Niemalże w każdym następnym kawałku słyszeć będziemy ten patent. To jeden z dwóch elementów rozpoznawczych tego albumu. Drugim są wszechobecne to tu, to tam orientalizmy nawiązujące do kultury Bliskiego Wschodu. Usłyszymy je choćby wyraziście w „Before First Light” czy tytułowej „Narcotice”. Momentami zbliża się to wszystko do „world music” oraz słynnej ścieżki dźwiękowej „Passion” autorstwa Petera Gabriela. Najlepszym jest to, z czym te „arabizmy” zostają połączone. Naczelny rzuca hasło: „posłuchaj teraz” i… słyszę autentyczną dyskotekę („Before First Light”)!!! Niesamowita zagrywka. Zestawienie tak mocno konserwatywnego orientu z natychmiast wpadającymi tanecznymi rytmami, będącymi symbolem współczesnego konsumpcjonizmu! Prowokacja? Może? Podobne rozwiązanie zauważamy w „Scars And Dust”, w którym z kolei słychać echa czarnego soulu. Mój „współsłuchacz” dostrzega nawet podobieństwo wokalne do… Seala. Z tym wokalem zresztą, też jest niezły „kotlet”. W „Pornocopii” (ależ piękny tytuł – bezwzględny faworyt Nacza!!) i „Dark Highway Part 3 - New Rome” słychać wyraźne nawiązanie do metalicznego głosu Davida Gahana z późnego okresu Depeche Mode. Dla przeciwwagi dodam, iż ten drugi kawałek jest chyba najbardziej metalowy, z wyraźnym gitarowym riffem. Na cóż jeszcze warto zwrócić tu uwagę? Może na tytułową „Narcoticę” z adekwatnym do tytułu sennym, narkotycznym tłem oraz na „Beautiful Disaster” – potencjalny przebój albumu – krótki, zwięzły, z dobrym refrenem. Dorzucę jeszcze do pieca na koniec i stwierdzę, iż gdzieś jeszcze nad tym wszystkim unosi się duch… Pink Floyd, podrasowany subtelną gotyckością. Niezła miksturka.
Czas na kilka w pełni autorskich wynurzeń. Bezwzględnie intryguje ta wieloznaczność i wielowątkowość. Album jednak wydaje się nieco za długi. Siedemdziesięciominutowa cegła zaczyna nużyć swą monotonnością w powtarzaniu pomysłów. Imponują warunki wokalisty i wszelkiego rodzaju zabawy z głosem. Na krążku rządzi elektronika i to ona nadaje ton wydarzeniom. Ładne gitarowe sola są niestety rzadkością.
Pozostaje już tylko zadać sobie kilka kluczowych pytań. Na ile Invisigoth jest twórczy w tym co robi i czy kalkowanie wszystkiego co wokół kompletnie do siebie nie przystaje oraz łączenie tego w jedność… jest pomysłem na kreację czy wyrazem nieudolnego poszukiwania własnego ja. Dodajmy, że tego własnego „ja” grupa w tej chwili nie ma. No chyba, że jej ambicje kończą się na intrygującym i kontrowersyjnym zarazem „klejeniu różności”. Nie znam wcześniejszego dokonania Invisigoth, a to z pewnością pozwoliłoby mi na - przynajmniej częściowe - rozwianie moich wątpliwości. Gdzie leży prawda? Pewnie jej nie ma, bo wszystko zaczyna zahaczać o gusta… a te jak wiemy, każdy ma inne. I choćby z tego powodu warto tego krążka poszukać w dobrych sklepach płytowych.