Prosta historia: kilku pasjonatów rocka postanowiło wspólnie założyć zespół, który odzwierciedlałby ich muzyczne fascynacje, grali w podziemiu przez kilka lat, wydali kilka taśm demo, skład zmieniał się dość często, co jednak nie przeszkodziło im w końcu zostać dostrzeżonym i nagrać debiutancki album. Teraz wyobraźcie sobie, że wszystko to działo się na południu Szwecji, że taśmy demo były trzy: „Angels Falling”, „The Diary of a Stranger” i „For Your Ears Only”, a debiutancki album nazywał się „All in Time”, a uzyskacie pełną historię grupy Mister Kite.
Spotkałem się z różnymi określeniami muzyki Mister Kite, najczęściej pojawiające się to chyba prog-metal, a to prawdopodobnie ze względu na bliskie pokrewieństwo „All in Time” z dokonaniami Queensryche, ale trzeba od razu powiedzieć, że to tylko część prawdy. Sporo tu bowiem także klasycznego hard-rocka (np. Whitesnake), a na moje ucho również odrobina tzw. „seattle-sound” (Pearl Jam), czy nowego rocka (Creed). Na własne potrzeby nazywam tę muzykę progressive hard-rock, ale mniejsza o to, bowiem, nie owijając w bawełnę, po prostu od razu napiszę, że jest to rewelacyjny album!! Na „All in Time” wszystko dobrane jest z niemal „aptekarską” precyzją, muzycy tworzący ten krążek popisali się nieprawdopodobnym wręcz, jak na debiutantów, wyczuciem i dojrzałością, tworząc krążek, który praktycznie nie ma słabych momentów. Tu każda piosenka dopracowana jest do ostatniego szczegółu: ciężkie i drapieżne, a jednocześnie melodyjne riffy, powalające solówki (zwłaszcza ta w „Seventeen Years”, którą wykonuje sam Matthias „IA” Eklundh – chyba jeden z najwybitniejszych przedstawicieli młodych wirtuozów gitary), oraz niesamowite aranżacje i wokale, to wszystko składa się na niewątpliwie jeden z pięciu najlepszych krążków tego roku. Album jest dość zróżnicowany, znajdziemy tu zarówno drapieżne rockowe „killery”, jak i nieco wolniejsze, spokojniejsze numery. Warto także zwrócić uwagę na bardzo czyste a przy tym dość nowoczesne brzmienie, dzięki czemu, mimo momentami dość wtórnego charakteru muzyki, zespołowi udaje się uciec prostym porównaniom, czy nachalnym skojarzeniom. Na koniec tradycyjnie zostawiłem sobie wokale, o których w tym wypadku mógłbym pisać i pisać… Faktem jest, że niejaki Alf W. posiada fenomenalny głos, który jest jakby stworzony do tego typu muzyki: czysty, bardzo silny i jednocześnie na tyle charakterystyczny, by nie uznać go za kopię jednego z innych „wielkich” głosów. Ja osobiście słyszę tu zarówno odrobinę maniery Tate’a, La Brie, czy Townsend’a, ale proszę nie traktować tych skojarzeń zbyt poważnie, bowiem wokale na „All in Time” są na tyle zróżnicowane i elastyczne, że jakiekolwiek jednoznaczne porównania są po prostu niemożliwe. Natomiast cechą charakterystyczną całego albumu jest ogromna pieczołowitość i dopracowanie aranżacyjne i ta reguła stosuje się również do partii wokalnych: doskonale dobrane podkłady (zwłaszcza żeński, lekko „gospelowy” chórek w suicie „Diary of a Stranger”), urozmaicone skale i świetne melodie prowadzące, nadają tej płycie odpowiednio chwytliwego i „bujającego” charakteru.
Podsumowując: „All in Time” jest jak kipiący wulkan gorącej, pozytywnej energii; słuchając tej płyty po prostu nie mogę usiedzieć w miejscu: mam ochotę miotać się po pokoju i drzeć się razem z wokalistą (znaczy on śpiewa, a ja mogę tylko drzeć paszczę). Od tego rodzaju muzyki nic więcej nie wymagam, tak więc złego słowa nie powiem!! Cud płyta i chyba najmilsza niespodzianka w tym roku.