Serce roście patrząc jak regularnie, każdego roku na progresywnej mapie świata pojawia się zawsze kilka młodych zespołów, które nie oglądając się na panujące mody i trendy potrafią zagrać klasycznego art-rocka w taki sposób, że aż łzy radości cisną się do oczu. Do takich właśnie grup bez wątpienia należy Mangala Vallis, zespół powstały w 1998 roku we Włoszech, który po trzech latach wytężonej pracy niedawno zadebiutował przepięknym krążkiem „The Book of Dreams”.
Płyta ta jest klasycznym koncept-albumem w całości opartym na prozie Juliusza Verne’a, który swą premierę miał dokładnie 8 lutego bieżącego roku, a więc w kolejną rocznicę urodzin wielkiego pisarza!! Już od pierwszych taktów wypełniających „The Book of Dreams” słychać, że zespół całkowicie zakochany jest w tradycyjnym brzmieniu złotej ery art-rocka, bowiem krążek w całości wypełnia muzyka zaaranżowana według najlepszych wzorców lat 70-tych, z pewnymi jednakże odniesieniami do neo-prog’a. Nic w tym zresztą dziwnego, bowiem sam zespól przyznaje się do czynnych prób odrestaurowania tamtego brzmienia i atmosfery. I trzeba przyznać, że świetnie im to wychodzi, bowiem w wielu momentach muzyka brzmi jakby żywcem wyjęta z najlepszych dokonań Genesis, czy Marillion. Mimo wszystko słychać jednak, głównie za sprawą produkcji, że jest to album współczesny, dlatego jeśli chodzi o porównania to dorzuciłbym od siebie dwie nazwy: Transatlantic (głównie ze względu na niektóre harmonie wokalne, jak i charakterystyczny retro-klimat), oraz Pendragon (przepyszne solówki). Zasadniczo więc Mangala Vallis nic nowego do gatunku nie wnosi, zaś siła tego krążka opiera się w całości na fenomenalnych, rozbudowanych kompozycjach i wspaniałej grze muzyków. I powiem szczerze: dla mnie, jako osoby całkowicie pogodzonej z regresywnością art-rocka i kochającej ten gatunek takim jakim jest, to w zupełności wystarcza. „The Book of Dreams” to bowiem prawdziwa prog-rockowa uczta, pełna wysmakowanych aranżacji, doskonale rozwijających się motywów, pięknych melodii i świetnych partii solowych, a więc wszystkiego tego, co w takiej muzyce podobać się może najbardziej. Całość jest bardzo spójna i równa, posiada niesamowitą, z jednej strony epicką, a z drugiej kontemplacyjną atmosferę, poszczególne partie instrumentów doskonale się nawzajem uzupełniają i w zasadzie jedyną wadą tego krążka jest fakt, że nic nas tu nie zaskakuje, no może poza partią saksofonu w „Days of Light” (a jednak!! :)). Warto także nadmienić, że na płycie udziela się aż trzech wokalistów: Bernardo Lanzetti, Vic Fraja i Matteo Setti. Wszyscy trzej wypadają zresztą bardzo przyzwoicie, choć jak na mój gust trochę za mało wyraziście, bowiem w sposobie śpiewania każdego z nich łatwo można doszukać się inspiracji czy to Gabriel’em, czy Fish’em. Jest to o tyle niebezpieczne, że w połączeniu z ową tradycyjnością muzyki i kurczowym trzymaniem się konwencji przez zespół, materiał ten brzmi odrobinę zbyt mało charakterystycznie i świeżo. Wrażenie to potęguje dodatkowo trochę chyba zbyt wygładzone i jednostajne brzmienie, przez które w muzyce tej brakuje mi jakiejś zadziorności i energii. Wydaje mi się, że problem ten rozwiązałby właśnie dysponujący silnym, wyrazistym głosem wokalista, który nadałby grupie odpowiedniego kolorytu i tożsamości.
No, ale jak pisałem już wcześniej samym partiom wokalnym nie mam nic do zarzucenia, wykonane są bardzo poprawnie, a w kilku momentach nawet porywająco. A że i muzyka jest niezwykłej urody i trzyma w napięciu przez calutką godzinę, to nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco zachęcić wszystkich wielbicieli art-rocka do sięgnięcia po „The Book of Dreams”!!