Pamiętam szok, gdy jakoś tak w lipcu 1988 roku dotarła do mnie wiadomość, że Fish odchodzi z Marillion. ‘No jak to?’ – pomyślałem, przekonany, że niemożliwe, by zespół istniał bez TEGO wokalisty, a ten wokalista nagrywał bez TEGO zespołu. Stało się i nic na to nie poradzimy.
Skutkiem rozstania obie strony pozornego konfliktu stanęły i do teraz (zwłaszcza w naszym kraju) borykają się z problemem pozbycia się tzw. ogona. Bo cały czas niestety, pojawiają się pytania, porównania i odniesienia do albumów Marillion, tych czterech, które zaliczono już do klasyki rocka progresywnego. Śmiem twierdzić, że to Fishowi było trudniej odejść od stylistyki wypracowanej wraz z zespołem – nagle po odejściu stanął przed koniecznością znalezienia instrumentalistów, którzy zagrają mu na instrumentach, ba, skomponują muzykę do jego tekstów. Nie umniejszając jego zdolności do tworzenia melodii (mimo dość złośliwego „thanks for all [lyrics]” ze strony Marillion), piosenki się same nie piszą, jak mawiał Roger Waters, toteż różnie to z kolejnymi płytami sympatycznego Szkota bywało. Marillion mieli prościej (może powinienem napisać ‘marillion’?) – ostatecznie trzeba było znaleźć kogoś, kto zaśpiewa im do muzyki, jaką zamierzali nagrywać.
Po kilku latach istnienia dwóch odrębnych ośrodków post-Marillionowskich obie strony miały już za sobą jedne z największych wpadek w swojej karierze. Czas było odbić się od dna. I co ciekawe – podeszli do tego w zupełnie odmienny sposób. marillion oparli się na wsparciu dużej wytwórni, nagrywając kolejny koncept-album, czym zaskarbili sobie powrót wielu utraconych niedawno fanów. Fish nagrał płytę odmienną od swoich dotychczasowych poczynań. Mało tego - Suits ukazała się nakładem wytwórni samego Fisha (Dick Bros Record Company) 16 maja 1994 roku. Jaką przyniosła muzykę? Ano zdecydowanie lepszą, niż poprzednie dwie płyty solowe Fisha razem wzięte. Dla przypomnienia – po całkiem niezłym debiucie (Vigil In The Wilderness od Mirrors) potem nadeszły lata chude: ani Internal Exile ani tym bardziej Songs From The Mirror do udanych zaliczyć nie można.
Konkrety: Suits zaczyna się od mocnego rockowego wejścia. Mr 1470 (historia pewnej czaszki) to klasyczny rockowy numer z artrockowymi naleciałościami. Nagranie może niewiele ma wspólnego z rozdmuchanymi kompozycjami, do jakich przyzwyczaił nas rock progresywny, ale za to już od pierwszych minut dostajemy od artysty wyraźny sygnał, że czas zerwać krępujące więzy artrocka. Idąc dalej, w Lady Let It Lie robi się już prawie popowo. Świetny wydany na singlu utwór – z tekstem nawiązującym do problemów osobistych Fisha słucha się z dużą przyjemnością. Aż szkoda, że nagranie to nie odniosło sukcesu. Takich „dobrych” utworów jest na Suits zdecydowanie więcej. Od zawsze zachwycał mnie znakomity Fortunes of War (piękna akustyczna ballada z epickim tekstem). Słabość miałem również do Jumpsuit City – podoba mi się to niekonwencjonalne podejście do rytmu w tym utworze. No i oczywiście krwawiące serce na otwartej dłoni, czy Raw Meat – chyba jeden z najlepszych tekstów, jakie Fishowi udało się popełnić.
A poza tym bardzo przyzwoite, melodyjne rockowe kawałki (takie do pośpiewania na koncercie) Emperor’s Song i Bandwagon. Właściwie nie ma na tej słabego utworu. Nawet dorzucone do wersji remaster dwa dodatkowe nagrania: Black Canal i Out Of My Life nie odstają od całości i świetnie komponują się z resztą materiału. Zwłaszcza ten pierwszy, przesycony niesamowitym klimatem wart jest odnotowania. Zresztą Fish otwierał nim koncerty podczas trasy promującej Suits i już wówczas (na płycie ukazał się ten utwór znacznie później) słychać było, jak znakomity jest to kawałek.
Suits z założenia miało być próbą zerwania z dawnymi czasami. Przecięciem tego sznura z ciężarem „marillion”, ciągnącego artystę w tył i podcinającego skrzydła. Czy to się udało? Moim zdaniem tak. Posłuchajcie, to jeden z lepszych albumów Szkota. Bardzo dobra pozycja. Polecam.