Przestaję recenzować płyty z prog-rockiem. Oczywiście nie chodzi tu o klasykę. Będzie to głównie dotyczyło rzeczy nowych i „zadań domowych” od Naczelnego. Zostało mi kilka sztuk tego stuffu , postaram się z tym uporać w miarę szybko i tyle. Słuchanie współczesnego rocka progresywnego przypomina szukanie diamentów w gównie. Ile tego szamba trzeba przewalić, żeby coś znaleźć – bo od czasu do czasu komuś ten pierścionek do sracza wpadnie. Ale zdarza się to naprawdę bardzo rzadko. W tamtym roku posłuchałem przeszło pięćdziesięciu krążków z taką muzyka, a może trzy, cztery zasługiwały, żeby postawić je na półce. A i tak gdyby nie Kolega Magister Tarkus ominęłaby mnie najlepsza – Zombi – „Spirit Animal”. Dziękuję, mimo wszystko czas nie jest z gumy, lepiej posłuchać sobie kolejny raz Sztuczki z Ogonem, albo Śnieżnej Gęsi na przykład niż męczyć się nad jakimiś współczesnymi wydalinami udającymi muzykę. Chyba, że znajdę coś naprawdę wyjątkowego...
Zacząłem tak, jakbym podmiot dzisiejszej recenzji, czyli koncert rosyjskiego zespołu Roz Vitalis miał zamiar wziąć pod obcasy i wklepać w podłoże. Nic z tych rzeczy. Ten „rozliczeniowy” wstęp był natury ogólnej, a ta płyta to całkiem inna sprawa.
Co prawda specjalnie zachwycać się nie ma czym, bo to żaden blockbuster, który miałby odmienić oblicze gatunku. Jednak zasługuje na kilka ciepłych słów, ponieważ bo: nikt tam nie młóci bez sensu po garach, gitara nie jazgocze tego samego riffu co w setkach innych podobnych kawałków, nie ma jakiegoś kiepskiego wokalisty, który przez cały czas zmaga się z trudna sztuką śpiewania. To znaczy marny wokalista jest, ale go prawie nie słychać, bo śpiewa mało co, a głównie gada, znaczy uprawia melorecytację. I bardzo dobrze, trzeba znać swoje ograniczenia. Co jeszcze mamy – sporo ciekawej muzyki robionej na modłę wczesnych lat siedemdziesiątych. Nie do końca jest to trzymanie się stylistyki prog-rockowej, jest tam i miejsce na wycieczki w stronę jazzu, a przynajmniej Pata Metheny („Warm Tuesday/Giver (piano solo)/Ascension Dream”). Dobrze trzeba też powiedzieć o aranżacjach, bo jeśli trzeba są fragmenty bardzo skromne – gitara i fortepian, a jeśli trzeba gra się bardziej rockowo i w większym składzie i co ważne, i co bardzo często podkreślam – jedno przechodzi płynnie w drugie, tak naturalnie, bez żadnej sztuczności. Na całej płycie dominują instrumenty klawiszowe, głównie fortepian, a pod koniec organy. Tyle, że jeśli nawet dominują, to jest to „absolutyzm oświecony”, dają też i pograć innym, z dobrym skutkiem, jeżeli chodzi o różnorodność muzyczna dzieła. A muzycznie poza tym Roz Vitalis kłania się głęboko klasyce gatunku – Floydom chyba najbardziej, VDGG, King Crimson, a ze względu na „przegadane” fragmenty – francuskiemu Ange.
Jako, ze to koncertówka nagrana i wydana własnym sumptem – produkcyjnie – pełna surowizna – asceza, garaż, protestancka kircha. Za to sama muzyka na pewno jest co najmniej ciekawa – nie próbują być na siłę nowocześni, ani oryginalni – za to słucha się tego bardzo przyjemnie. Wszystko ma ręce i nogi – zaczyna, kończy się, są ciekawe melodie, z których „wyrastają” partie instrumentalne. Nie ma co tam szczególnie wyróżniać, wszystko jest ładne. Można też powiedzieć, że tworzy to wszystko jedną muzyczną całość. Może bym i dał temu krążkowi i osiem gwiazdek, ale ostatnio problemy zdrowotne niezbyt pozytywnie nastrajają mnie do świata – jak człowieka brzuch napier…nicza dwadzieścia cztery godziny na dobę, to nie jest skłonny szafować wysokimi ocenami. O czym lojalnie informuję, że czynniki pozamuzyczne mogły mieć wpływ na moja ocenę tego krążka.
Na koniec kilka danych taktyczno technicznych – zespół powstał na początku tego wieku w Sankt Petersburgu, jego liderem jest Ivan Rozmainsky. Zespół do tej pory nagrał i wydał własnym sumptem kilka płyt, głównie na CDRach, „Live At Mezzo Forte” to ich pierwszy, oficjalny album koncertowy.