Są przynajmniej dwie okazje aby poświęcić wreszcie temu albumowi i temu zespołowi słów kilka. Lada chwila, bo pod koniec stycznia, Dark Suns zagra podczas pierwszej edycji January Prog Day w naszym kraju, a w następnym miesiącu wyda swój najnowszy krążek, o czym uważni czytelnicy mogli się już dowiedzieć z naszego serwisu.
Najbliższa wizyta zespołu nie będzie pierwszą w kraju Mieszka, co może tylko oznaczać, iż grupa nie jest obca polskiej, koncertowej gawiedzi Sam miałem przyjemność uczestniczyć w ich krakowskim koncercie przed trzema laty, kiedy to poprzedzali występ Pain Of Salvation. Pozostawili tam po sobie świetne wrażenie, a przyjęcie mieli doprawdy znakomite.
Pochodzą z Niemiec, są kwintetem i swój fonograficzny debiut zaliczyli w małej wytwórni Voice Of Life albumem “Swanlike”. Nie miałem okazji trzymać tego krążka w swoich rękach, a tym bardziej słuchać płynących z niego dźwięków, niemniej znalezione tu i ówdzie opinie recenzentów sugerowały, iż grupa mocno eksploatowała na nim klimaty death – doom metalowe. „Existence” jest inna i pokazuje zespół, który dokonał pewnej stylistycznej wolty. Wolty, która wcale taka oryginalna ostatnimi czasy nie jest. Coraz więcej przecież grających ekstremalnie zespołów „nawraca się” na melodię i większą przystępność.
Zresztą ewolucja Dark Suns nosi znamiona tej, jaką swego czasu dokonały Anathema czy Opeth (przynajmniej w pewnym okresie). Nazwy tych kapel nie są tu zupełnie przypadkowe, bowiem fani wspomnianych grup mogą w ciemno brać “Existence” i cieszyć się jego zawartością.
Zanim odpalimy płytkę, przyjrzyjmy się jej zewnętrzności. Album wydany jest kapitalnie. Rozkładany digipack, gruba książeczka (wszystko na dobrym papierze) i intrygująca, mroczna, wręcz gotycka okładka. Niby Prophecy do gigantów nie należy ale płytę wydać potrafi.
Dwuminutowe „Zero” pełni rolę klasycznego intro. Tylko delikatne dźwięki instrumentów klawiszowych, odgłosy burzy, padającego deszczu, ludzkich kroków i recytowany tekst wprowadzający w klimat płyty. Klimat snu, marzeń, emocji i uczuć. „The Slumbering Portrait” uderza już potężnymi gitarami jednak to dopiero trzeci w kolejności „The Euphoric Sense” może uchodzić za pierwszy reprezentacyjny kawałek albumu. To w nim bowiem zderza się gitarowy żar z akustyczną delikatnością. Dodatkowo utwór ma piękny, nośny i wzniosły refren oraz ładne gitarowe solo w drugiej części. Dużą zaletą tej kompozycji jest jej zwartość. Udało się tu mianowicie panom w sześciu minutach, w treściwy sposób zmieścić mnóstwo różnorodności. Nie piszę o tym przypadkowo. Kilka następnych utworów bazuje na tym samym schemacie, sprawiają już jednak wrażenie zbyt rozciągniętych. W „Her And The Element” zwraca uwagę rozpoczynająca lekko schizofreniczna gitara, a w dalszej części zniekształcony głos na tle zgiełku ostro przycinających wioseł. „Daydream” jest dokładnym przeciwieństwem swojej poprzedniczki. Kłaniają się w nim te najpiękniejsze „anathemowe” klimaty z ostatnich płyt. Dominuje zwiewność, pachnąca jesienią z wszystkimi jej odcieniami. To jeden z tych fragmentów, po których wysłuchaniu mamy uczucie niedosytu i żalu, że to już koniec. Ten koniec stanowią odgłosy strojonego radia płynnie wprowadzające nas w następny „Anemone”. „You, A Phantom Still”, jeden z najdłuższych na płycie ma prawie dwuminutowy, iście filmowy wstęp. Grupa stosuje w nim już znane wcześniej patenty – kontrast brudu i czystości, ciężaru i lekkości. Tym razem wszystko jest jednak niepotrzebnie rozwleczone. Być może Niemcy poprzez powtarzalność pewnych elementów chcieli osiągnąć efekt swoistej transowości, wskazanej przy takim przekazie, jednak… co za dużo, to niezdrowo. Ostatnie trzy utwory to prawdziwy miód na uszy zwolenników klimatycznego grania. „Abiding Space” jest obrazem niezaprzeczalnego, muzycznego smutku, którego prawdziwe walory dostrzeżemy dopiero w nocnej samotni. Płytowa perła bez dwóch zdań. Ileż w niej przestrzeni i melancholii. “Patterns Of Oblivion” nie odstaje poziomem od ledwo co skończonej kompozycji. Piękna melodia, natchniony śpiew Niko Knappe, łkająca gitara i śliczny, szczątkowy motyw pianina wypełniają pierwsze pięć minut tej epickiej kompozycji. Jej druga odsłona jest już monumentalna, przerażająca w swojej sile. Ostatni, dwunastominutowy „One Endless Childish Day” utrzymuje nas w stanie zauroczenia tą metalową i oniryczną hipnozą.
Aż dziw bierze, że Dark Suns nie znaleźli do tej pory w naszym kraju tak wielu wiernych fanów, jak ma to miejsce w wypadku Anathemy czy Opeth. Na „Existence” muzycy pokazują bowiem wysokie umiejętności kompozycyjne, aranżacyjne i wykonawcze. Produkcja albumu woła o… naprawdę niski pokłon. Zarówno mocniejsze chwile, jak i te wyciszone brzmią sterylnie czysto. Wszystko wyważone jak trzeba.
Minusem krążka jest niewątpliwie jego długość. Prawie 78 minut mrocznych dźwięków wymaga od słuchacza sporego zaangażowania, tym bardziej, że – jak napisałem wcześniej – niektóre kompozycje zostały niepotrzebnie rozwleczone. Odjęcie przysłowiowego, akademickiego kwadransa dobrze by temu albumowi zrobiło. Warto też jeszcze popracować nad melodiami, które nie wzruszają w takim samym stopniu na całym albumie („Judgement” Anathemy pozostanie chyba w tym względzie niedościgłym wzorem).
Podsumowanie będzie mało wyszukane. „Existence” jest płytą dla miłośników klimatycznego metalu z gotyckimi naleciałościami, nie stroniącego od progresywnych pomysłów. Jeśli uważacie, że blisko wam do tej „ekskluzywnej grupy” i jeszcze nie macie tego krążka… zajrzyjcie na koncert Dark Suns. Może i płytka wpadnie wam w łapki?