Ted Poley to kolejny weteran amerykańskiego heavy aluminium , który związał swoja karierę z Frontiers Records. Od lat osiemdziesiątych działał dosyć aktywnie z różnymi zespołami, a od nie dawna również solo. “Smile” to druga płyta firmowana tylko jego nazwiskiem.
Porównując Action i najnowszą płytę Teda Poleya spokojnie można uznać, że to produkcje z dokładnie tej samej półki – zawierające taką samą stylistycznie muzykę, opartą o te same wzorce, tak samo zagraną, tak samo wyprodukowaną. Z jednym wyjątkiem – Action mi się dosyć spodobało, a “Smile” Poleya ni huhu. Banalna sprawa, jeden drobny szczegół – z dobrymi melodiami mu nie wyszło. A jak nie wychodzi z melodiami , to wychodzi marnie. I to może służyć płycie za epitafium. Nie ma sensu zanadto rozpisywać się o takiej nijakiej płycie, w gruncie rzeczy monotonnej i raczej nudnej. Tyle tylko, że da się to posłuchać bez większego poświęcenia. Można byłoby próbować wyłuskać z tego muzycznego serka homogenizowanego coś konkretniejszego, ale po co? Dla tych dwóch, trzech piosenek nie ma sensu przebijać się przez pozostałe dziewięć.