Michelle Darkness to facet, który... Nieeee, żadnego który. W tym wypadku sam fakt bycia facetem jest istotną i nieoczywistą informacją. Pseudonim dobrał sobie mało męski, na twarzy świeci calowa warstwa pudru, a i kredka do oczu w użyciu była. O niczym to nie przesądza: w historii miało już ze sobą problemy, lub zwyczajnie lubiło szokować paru wybitnych muzyków. Darkness – to druga ważna nowina – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa wybitnym muzykiem nie jest. Śpiewa pan Ciemność w całkiem niezłym (przynajmniej parę lat temu, za aktualną formę nie ręczę), równie mrocznym zespole End Of Green, prezentującym mocnego, depresyjnego rocka. Lubi Type O Negative, co widać po – okropnej, dodajmy - okładce.
Zawartość Brand new Drug właśnie tak się przedstawia: z jednej strony jako średniej jakości podróba grupy Petera Steele'a (Michelle często – z różnym skutkiem – próbuje jak ów śpiewać), z drugiej rzecz nawiązująca do twórczości macierzystego zespołu wokalisty. Słowem: gotycki rock z tych cięższych i z tych nie najlepszych.
Z nie najsłabszych też - słyszałem sporo gorszych płyt. Ba – sporo zdecydowanie gorszych! Idąc tym tropem, Brand new Drug złym albumem nie jest. Prawda, nie jest; ma bardzo przyzwoite momenty. Nie należy do nich na pewno cover Love Will Tear Us Apart Joy Division, z gościnnym udziałem Hanny Pakarinen – zwyciężczyni fińskiego Idola. Litości, co on zrobił z tym kawałkiem! Za tę przeróbkę winni sprawcę co najmniej wybatożyć! Kolejny klasyk - The Sound Of Silence Simon & Garfunkel - zbałamucony został jeszcze bardziej. Największemu wrogowi nie życzyłbym, aby te dźwięki śniły mu się po nocach - mnie najpewniej będą. Pet Semetary Ramones jeszcze jako tako znieść można i na tym, całe szczęście, utwory cudze się kończą. Mógłby mr Mrok wstawić je na początek lub koniec płyty, albo przynajmniej skumulować w jednym miejscu, łatwiej byłoby ominąć.
Kompozycje własne wypadają lepiej, ale primo: są nierówne, secundo: nużą. Parę niezłych riffów i kilogram pudru to za mało, żeby przykuć uwagę słuchacza na dłużej, a gdy już się uda, nie zamęczyć. Bywa, że gitara – jak w numerze tytułowym – pracuje nieco na nowo-indie-punkowo-wesoło-alternatywną modłę, zdarza się bardziej tradycyjnie. Melodie często nijakie, wokalnie bywa różnie, ognia zero, a i smęcenie mało przekonujące.
Brand new Drug to boleśnie przeciętna propozycja dla cierpliwych, mało wybrednych wielbicieli muzycznej depresji. Czytelnikom, którzy nie łykają radośnie wszystkiego mieszczącego się gdzieś pomiędzy HIM, End Of Green i Type O Negative (przy czym niekiedy znacznie niżej), raczej odradzam. Tymczasem właśnie Typy Negatywne wydały w tym roku (ha, już w zeszłym – trochę szkoda zaczynać a.d. 2008 od recenzji tak bezpłciowego albumu) świetną płytę, którą z ulgą zastosuję jako odtrutkę.