Jedząc śniadanie poczułem nagły głód metafizyki. Z nieba lał się żar, spływał powoli ulicami, tonąc w przepastnych gardzielach studzienek, spragnionych jednak zupełnie innej strawy. Przetrawiony i wypluty z powrotem na powierzchnię, snuł się po skwerach i zaułkach, mieszając ludziom w głowach. Zły upał. Hej stary, słyszałeś Oxbow?? Bełkot szaleńca, majaczenia obłąkanego, który szepce o sprawach znanych tylko w Piekle. Wdziera się w każdy zakamarek twojego ciała, zanieczyszczając je swym brudem, aż staje się szczerniałe i pomarszczone, topnieje pod ciężarem gitar, wstrząsane dreszczem perkusji stopniowo przekształca się w stężałą bryłę gówna; spokojnie, to tylko blues… apokaliptycznie zdekonstruowany, śpiewający swój samobójczy list niczym serenadę do nieobecnego Stwórcy. Ojcze przebacz mi tak, jak
zapomniałeś o mnie.
Zu-peł-nie. Pamięć… to tylko słowa. Białe larwy much, które rodzą się z zepsutych sercach, przepoczwarzają w przełyku i wylatują ustami. Czarne zastępy rozkładu. Pieszcząc językiem ich kosmate ciałka, myślałem o czasie ukrytym na końcu drogi. Trzydzieści dwie minuty i trzydzieści sześć sekund; wciąga cię!
Wciąga cię!
Niczym studnia wypełniona pustką, bezdenna otchłań, w której niknie wszelki sens. Znaczenia bez znaczenia, zamilkłe pod naporem gęstniejącej magmy dźwięku, gwałtownie wypierającej powietrze. Aż trudno oddychać. Zły upał, w którym można utonąć.