Ćwierć wieku temu w jesieni 1982 roku, na antenie Polskiego Radia można było usłyszeć głos pewnego młodego faceta, który postanowił sobie że zostanie prezenterem radiowym (“Jak to się stało, że zacząłeś pracować w radiu? – Bo chciałem”) W krótkim czasie stał się to jeden z najbardziej rozpoznawalnych głosów w polskim eterze, a jego właściciel prawdziwą, radiową osobowością. Autorytetem, wyrocznią nieomal (albo całkiem omal).
Tomasz Beksiński.
Początkowo pracował w Programie Pierwszym, potem trafił do Programu Drugiego i tam przez kilka lat prowadził swoją pierwszą, “flagową” audycję – Romantyków Muzyki Rockowej. Grał w niej płyty wykonawców z kręgu new-romantic i temu pokrewnych – czyli dużo makijażu i syntezatorów – Ultravox, Visage, OMD, Depeche Mode, Duran Duran, ale i też z kręgu 4AD – Cocteau Twins, This Mortal Coil, Dead Can Dance. Czy chciał , czy nie chciał, ale stał się ekspertem w tej dziedzinie. W połowie lat 90-tych w “Tylko Rocku” (dla nie wtajemniczonych – poprzednia wersja Teraz Rocka) ukazywał się cykl artykułów “Strzał w Dziesiątkę” - porywał się w nich ktoś, zwykle z motyką na słońce, żeby przedstawić czytelnikom dziesięć w jego mniemaniu najważniejszych płyt z jakiegoś gatunku – metalowych, progresywnych itp. Tomkowi trafiła się noworomatyczna działka – cały ten kierunek potraktował bez większego sentymentu i nawet dosyć obcesowo, stwierdzając, że cała ta impreza była zbyt przereklamowana, a oznaki kryzysu słychać było już około 1981 – 82 roku. W swojej dziesiątce umieścił dosyć zaskakujący, mogłoby się wydawać album - White Door – “Windows”. Ale ci, co znali Tomka i jego audycje, znali też i tą płytę – ich to raczej nie zdziwiło. Skąd się taka płyta wzięła wśród gigantów tamtej epoki, takich jak Duran Duran, Ultravox, czy OMD – wzięła się, bo tak miało być. To jedna z lepszych płyt tego okresu. Tomek to jakimś psim swędem (a nos do muzyki miał jak najlepszy ogar) wynalazł ją jeszcze w czasach, kiedy pracował w Jedynce, zanim powstali Romantycy. Ale i w Romantykach też ją przypominał i to nie raz, z powodu usilnych nalegań słuchaczy.
Jedyny album tego angielskiego tria na tle innych podobnych wykonawców wyróżnia się niesamowitą wręcz melodyjnością. Bez większych problemów można wyobrazić sobie każdy z tych ośmiu utworów jako potencjalny singiel – od “Jerusalem” do “Behind The White Door” – osiem doskonałych popowych utworów z szybko wpadającymi w ucho, niebanalnymi melodiami. Właśnie dzięki tym bezpretensjonalnym piosenkom ten album ma w Polsce do tej pory dosyć liczną rzeszę zagorzałych zwolenników. Brzmienie? Taki plastik, nawet jak na owe czasy promieniujący poczuciem taniości. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że był to zupełnie nieznany zespół, nagrywający dla małej firmy, za małe pieniądze. Ale producenta mieli z wyższej półki – Andy Richards współpracował na przykład z Alphaville, Art Of Noise, Blancmange, Gorgio Moroderem . Chociaż prawdę mówiąc brzmienie i tak jest porównywalne z wieloma innymi płytami z tego okresu, nagranymi w znacznie lepszych studiach.
Piosenki są różne – chyba najszybciej w ucho wpada “Love Breakdown” – chociaż to moim zdaniem najsłabszy utwór z “Windows” . “Jerusalem” i “School Days” mają za to bardziej podniosły nastrój, a ten pierwszy to nawet coś w rodzaju hymnu. Tytułowy i kończący płytę “Behind The White Door” lekko zawiewają cold-wave’owym chłodem (zresztą to moje ulubione). Słychać też, że wokalista lubi czasami pośpiewać pod Bryana Ferry (“In Heaven”). W porównaniu z dokonaniami podobnych wykonawców z tego okresu “Windows” prezentuje się na prawdę okazale. Równie przebojowo, jak debiuty Alphaville i Talk Talk, czy muzyka OMD lub nawet Depeche Mode z tamtego czasu. “Windows” zdobyło sobie popularność tylko w Polsce, ale biorąc pod uwagę ówczesną sytuację w naszym kraju, na nic konkretnego się to nie przełożyło. Zespół pewnie nawet o tym nie wiedział i zakończył karierę około 1984 roku. Kilku maniaków z Polski dotarło do taśmy matki, albo jakiejś jej bardzo dobrej kopii i znalazło w USA właściciela praw do tej muzyki, ale ten nie jest zainteresowany wznawianiem tego materiału na CD i pewnie reedycji kompaktowej się nie doczekamy. Czasami pokazują się na allegro winyle, ale ceny są bardzo wysokie.
Warto moim zdaniem dotrzeć do tej muzyki, bez względu na dostępny format. Fakt, ze jest to już głównie rzecz dla sentymentalnych trzydziestokilkulatków i głównie ich do tego namawiam. A na fali mody na lata osiemdziesiąte może załapie się na to trochę młodszych słuchaczy.