ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Blackfield ─ Blackfield:NYC – Live in New York City w serwisie ArtRock.pl

Blackfield — Blackfield:NYC – Live in New York City

 
wydawnictwo: Snapper Records 2007
dystrybucja: Rock Serwis
 
1.Once /2. Miss You/ 3. Blackfield /4. Christenings /5. The Hole In Me/ 6. 1000 People /7. Pain /8. Glow/ 9. Thank You /10. Epidemic/ 11. Someday/ 12. Open Mind /13. My Gift Of Silence/ 14. Where Is My Love/ 15. End Of The World /16. Hello 17. /Once - Encore /18. Cloudy Now/Extras: photo gallery, promo videos (Hello, Blackfield, Pain).
 
Całkowity czas: 92:06
skład:
Steven Wilson – vocals & electric guitar /Aviv Geffen – vocals, acoustic & electric guitar, keyboards/Eran Mitelman – keyboards/Seffy Efrati – bass/ Tomer Z - drums
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,0
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,1
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,10
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,9
Arcydzieło.
,5

Łącznie 25, ocena: Absolutnie wspaniały i porywający album.
 
 
Recenzja nadesłana przez czytelnika.
Ocena: 8 Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
18.10.2007
(Gość)

Blackfield — Blackfield:NYC – Live in New York City

16 marca 2007 w Nowym Jorku spadł śnieg...

Blackfield, to najogólniej mówiąc rock zainspirowany popem, albo znakomity pop w oprawie rockowej*.  Prosta, ładna muzyka zagrana bez tzw. napinania się. Doskonale zresztą wiecie, że napisanie świetnego, porywającego kawałka  pop/rock to w dzisiejszych czasach ciężkie zadanie. Ze świecą takich utworów szukać. No chyba, że w UK i Izraelu. Muzykom Blackfield się udało zawrzeć w swoich 4-minutowych utworach magię, piękno i duszę oraz to „coś”, co powoduje u słuchacza ciary. Panowie Geffen/Wilson mają  głowę i talent do pisania ładnych melodii, ciekawych aranżacji oraz intrygujących tekstów.

Po dwóch,  bardzo udanych albumach studyjnych duet Wilson/Geffen przygotował dla  fanów sympatyczną  pamiątkę z trasy koncertowej. Nie ukrywam, że z sentymentem wspominam  lutowy (22 lutego 2007), warszawski koncert zespołu (nawet w tak paskudnym miejscu jak Proxima). Było pięknie. I już! Kilka tygodni później (16 marca 2007) Blackfield  koncertował w nowojorskiej Bowery Ballroom. Zapisem tego show jest  Live In New York City. I to nie są żadne koncertowe popłuczyny, tylko pełnowartościowe oryginalne granie na żywo;) W dodatku smakowite jak świeża, cieplutka, wyjęta prosto z pieca, bułeczka z masłem czosnkowym;) 

W porównaniu do warszawskiego koncertu niewiele się zmieniło:

  • ta sama, co w Proximie, setlista (materiał z obydwu „blekfildów z numerkami” oraz cover Thank You Alanis Morisette)
  • konferansjerka, makijaż i negliż Geffena – identyczne
  • bosonogi Steven Wilson ubrany w swój…ulubiony T-shirt z napisem Punk Rap (patrz relacja  + fotki Krzysztofa Krakowskiego).

Muzyka: 

Na maleńkiej scenie pięcioro dorosłych facetów, którzy wiedzą, jak mają grać. A zagrali tak, że „buty spadły”. Cokolwiek się o tym koncercie napisze, nie odda to całości wrażeń. Można wybrzydzać, że to tylko zwykłe popowe miniaturki, ale siła  muzyki Blackfield leży właśnie w prostocie.

Repertuaru zespołowi starczyło na półtorej godziny. Każdy (KAŻDY) utwór powodował entuzjazm licznie zgromadzonej  publiczności. Takiemu zachowaniu nie ma się co dziwić. Zaczęli tradycyjnie od Once, utworu przeze mnie wcześniej nie do końca docenionego. W wersji koncertowej nabrał szlachetnego blasku. Nieważne jest, że Wilson w tym utworze wokalnie „dał ciała”. Zdarza się. Zarówno on, jak i Geffen mistrzami bel canto nie są i nie będą. A Once to po prostu świetny, koncertowy killer. Nie wyobrażam sobie lepszego otwarcia show. Siedzący za perkusją Tomer Z znakomicie zapodał ten hipnotyczny, wciągający, plemienny rytm. Później  dołączył bas  oraz  klawisze, „wskoczyły” gitary i ..

Gave me her lips
Gave me her perfect hips
And I slow down
I slow down in love
 

A kiedy wybrzmiały ostatnie akordy Once, zaczął się festiwal Blackfieldowych hitów: Blackfield, skoczne i zwiewne Christenings, znakomite Pain, ładniutkie Someday, podczas którego Aviv przedstawił zespół. Nie sposób wymienić wszystkich utworów. Każdy z nich zabrzmiał po prostu znakomicie i każdy jest klasykiem. Mając w zanadrzu TAKIE utwory, zespół może być pewien gorącego i szalonego odbioru przez fanów.

Kluczowe momenty koncertu: Glow – wykonane przez Geffena w towarzystwie klawiszy.  Co z tego, że z Aviva wokalista marny. Nadrabiał entuzjazm i zaangażowaniem. A zaśpiewał pomimo wokalnych niedociągnięć tak, że w gardle stawał przysłowiowy „gul”. Thank You  Alanis Morisette zabrzmiało jeszcze lepiej niż w Warszawie.  Delikatne dźwięki fortepianu,  gitara i głos Stevena. Śpiewał, krzyczał całym sobą.  Magia po prostu. Publiczność  zamarła. End of The Word – mój ulubiony utwór na „dwójce”. Klimat, majestat, potęga. Brak słów. Cokolwiek się o tym utworze napisze, będzie to niedoskonała próba uchwycenia  ABSOLUTU. Łzy stanęły w oczach. Śliczne Hallo, wzruszające The Hole In Me z katarynkowym wstępem.

in a violent place, we can call our country
is a mixed up man
and i guess thats me

Zagrane jako ostatni utwór koncertu Cloudy Now to moim zdaniem najważniejszy i najlepszy utwór Blackfield. Przeszywająca trzewia solówka Wilsona, wykrzyczany przez Geffena tekst o tym, jak popierdolonym jesteśmy pokoleniem. (Nie) tysięczny tłum spijał słowa z ich ust.

Koniec. Nowojorski koncert (podobnie jak kilkadziesiąt podczas tej trasy) zakończył się mocnym akcentem. Tego wieczoru w Bowery Ballroom skrzyło się dosłownie od emocji.

 Obraz:

Równie satysfakcjonująca jest wersja wizualna  Live In New York City. Pomimo, że sceniczna produkcja nie należała do tych „wypasionych” (brak bajerów, wodotrysków, ekranów, wybuchów i innych składników scenicznej oprawy) całość prezentuje się bardzo przyzwoicie. Wilson z Geffenem postawili na kontakt z fanami. Szczery przekaz bez scenicznych dziwactw, czasami tylko dopełniony znakomicie dobranymi światłami. Nie ma na NYC psychodelicznej ferii kolorów, szalonego, rwanego montażu i zabawy z taśmą filmową, jak to miało miejsce na Arriving Somewhere Porcupine Tree. Lasse Hoile tym razem postawił na koncertowy, surowy klimat. Sposób prowadzenia kamery, długie ujęcia, płynny montaż upodabniają koncert do długiego, dość statycznego teledysku.  Czasami kamera filmuje muzyków od  tyłu albo jest umieszczona wśród publiczności (niemalże bootlegowe ujęcia). Widz może odnieść wrażenie, że uczestniczy w tym show „od środka”, jest jednym z fanów obecnych na koncercie (świetne kadrowanie, czasami ujęcia z tzw. żabiej perspektywy).

 Dźwięk oraz materiał dodatkowy:

Steven  Wilson osobiście zajął się miksowaniem dźwięku zarówno w 2.0, jak i 5.1. Całość w formacie wielokanałowym brzmi bardzo selektywnie, klarownie, ale nie sztucznie. Słychać każde muśnięcie piórkiem w struny gitar, artykulacyjne smaczki, oddechy muzyków. W dodatkach znajdziemy: galerię zdjęć, teledyski. Ukrytych ścieżek czy innych easter eggs nie stwierdzono. Menu pod kątem usibility ograniczone zostało do niezbędnego minimum. Skromnie, ale z klasą.

Solidne wydawnictwo. Solidna ósemka.

Na takich koncertach wypada być. Takie koncerty trzeba obejrzeć. Zero udawania, tylko muzyka. Czy można chcieć czegoś więcej?

* to naprawdę uogólnienie na poczet tej recenzji.

 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.