Gdzieś mi zginął ten zespół. A dawno temu muzyka z ich pierwszego, znaczącego longplaya “Shot in The Dark” towarzyszyła mi nocną porą podczas uzupełniania zeszytów, w zimie 1986 roku. Szczególnie dobrze pamiętam znakomitą wersję wielkiego przeboju Spencer Davies Group “Gimme Some Lovin’”. Jak sobie przypominam , przez kilka lat wiodło im się zupełnie dobrze . Ale przyszedł grunge i już nie było niczego. Chyba właśnie grunge dokonał skuteczniejszej rzeźi wśród amerykańskich pudel metalowców, niż punki wśród zespołów progresywnych. W każdym razie ostatnie wiadomości o zespole nie były dobre. W lutym 2003, w czasie ich koncertu w klubie “The Station” w West Warwick wybuchł pożar i zginęło około sto osób, min. gitarzysta zespołu Ty Longley. Chyba nie w ten sposób chcieli wrócić na pierwsze strony gazet.
Odnaleźli się znowu po jakimś czasie, pierwszą od ośmiu lat, nową płytą studyjną, nagraną pod opiekuńczymi skrzydłami włoskiej wytwórni Frontiers Records, czyli znanego przytuliska dla wyblakłych gwiazd amerykańskiego rocka z lat osiemdziesiątych. Sława może przebrzmiała, ale chęci są, forma nawet dopisuje. A zainteresowanych taką muzyką nawet nie brakuje . I co dostają? W przypadku Great White AD 2007 - to co prawie ćwiarę wcześniej – melodyjnego, amerykańskiego hard-rocka z naleciałościami country, bluesa i Rolling Stones. Płyta jest skomponowana według klasycznej zasady – kilka dobrych utworów na początek i koniec, a środku kilka “zakalców”. Te “zakalce” to głównie ballady, których jest na tej płycie aż pięć! W tym trzy pod rząd! Mam uczulenie na ballady z płyt takich wykonawców. Wydaje mi się , że są tam tylko dlatego, że tak powinno być, a nie dlatego, że warte są opublikowania. O tyle dobrze, że są to w tym przypadku rockowe ballady z naciskiem na człon “rockowe’. Wokalista stara się nie zapominać w jakim zespole gra i krzesze trochę rockowego ognia, ratując na przykład “Was It The Night” od osunięcia się w odmęty ckliwości (kolejny rockman trafiony w serce ostrą strzałą wystrzeloną z łuku Erosa. Joj). Zabieg stosuje dość prosty, ale skuteczny – przy spokojnej zwrotce, dodaje mocy w refrenie. To się nawet udaje. Ale wśród nich jest “Play on” – niby ballada, ale zagrana z odpowiednia siłą – dla rockmanów ballada, a dla balladzistów kucie ściany. Jeden z lepszych utworów na tej płycie. Tak, czy tak tego towaru jest nieco za dużo. Byłoby lepiej , gdyby nie było przynajmniej “Just Yeaterday” i “I’m Alive”. Rockery są fajne. Najlepiej wyszły te, które są naznaczone Stonesami – czyli tytułowy, “Standing on The Edge” i “30 Days in The Hole”. A ten ostatni “Salt of The Earth” przypomina. Oj, tytułowy. Na sam początek. Czego cała płyta nie jest tak dobra? No nie jest. Jednak to zupełnie sympatyczny album. Bez wpadek, dość równy, nawet ballady da się wysłuchać. Ze 4 utwory z tytułowym na czele są bardzo dobre, jeszcze ze 3-4 są całkiem dobre, reszta zupełnie niezła. Miła rzecz dla zwolenników gatunku. Na sześć za dużo na siedem za mało. Idealnie byłoby sześć i pół. Ale, że tak nie można, to im po starej znajomości naciągnę do siedmiu. Za tytułowy.