Raz na jakiś czas pojawia się taki właśnie album… Album, którego właściwie nie powinno się opisywać, bowiem wszystkie słowa wydają się zbyt płytkie, aby w pełni opisać to, co czuje się podczas jego słuchania… I to chyba jest właśnie jedna z najwspanialszych cech muzyki: nic nie jest w pełni oddać magii płynącej z samego tylko wsłuchiwania się w dźwięki… Zamiast więc czytać poniższe, nic nie wnoszące słowa, lepiej od razu udajcie się na stronę zespołu (www.medeamusic.com), gdzie będziecie mogli osobiście doświadczyć tego, co ja nieudolnie postaram się tu opisać.
Medea to młody zespół z okolic Filadelfii, który powstał mniej więcej w 1998 roku. Po roku działalności grupa samodzielnie skomponowała, nagrała, wyprodukowała, a następnie wydała debiutancki album „Dreams & Revelations”, który jak dotąd pozostaje ich jedynym krążkiem. Obecnie, wraz z nowym perkusistą Shane’m, Fogelman’em zespół sporo koncertuje, głównie w rejonie ich rodzimego miasta, przygotowując równocześnie nowy materiał, który mam nadzieję już wkrótce ujrzy światło dzienne.
Muzykę Medea, choć nie podpadającą łatwo pod jakiekolwiek kategorie, można po części zakwalifikować do nurtu określanego niekiedy jako: „progressive pop” i ustawić w jednym rzędzie obok takich zespołów jak: Second Story, Primitive Instinct i ostatnimi czasy także… Marillion. Medea podobnie jak wyżej wymienieni wykonawcy czaruje wspaniałymi, ciepłymi melodiami i potężnym ładunkiem emocjonalnym zawartym w każdym utworze. Tym co jednak najbardziej mi się w niej podoba i niejako stawia ją w opozycji do reszty wyżej wymienionych wykonawców są dość wyraźnie zaznaczone inspiracje estetyką jazzowej ballady… Tradycyjnie brzmiące dźwięki pianina, wyeksponowany bass i niesamowite partie wokalne, to znaki charakterystyczne zespołu, dzięki którym „Dreams & Revelations” łączy w sobie piękno, zmysłowość, melancholię i romantyzm, wplatając w to wszystko ogromną dawkę dramaturgii, pasji i uczuć. Płytę otwiera dynamiczny i pełen życia „Surface of the Sun”, potem jednak wszystko ulega stopniowemu wyciszeniu; muzyka zaczyna spokojnie płynąć, hipnotyzując słuchacza i pogrążając go w stanie błogiego upojenia… I choć dalej pojawiają się także bardziej dynamiczne i moim zdaniem odrobinę słabsze utwory, jak: „Purgatory”, „Thaw”, czy „Oracle”, to płyta trzyma nas w swym uścisku już do samego końca. Na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się wokalistka, Irene Lambrou, dysponująca naprawdę fenomenalnym głosem i potrafiąca doskonale wyrazić i uwypuklić drzemiące w muzyce emocje. Jej niesamowite, przejmujące frazy wokalne nadają bardzo „piosenkowej” i chwytliwej przecież muzyce niezwykłej głębi i „duchowości”. Bowiem formalnie rzecz biorąc muzyka Medea to po prostu melodyjnie zagrany pop/rock z wpływami jazzu; jest jednak w tych utworach to „coś”, co nie pozwala się oderwać i urzeka już od pierwszego kontaktu. Grupa perfekcyjnie wręcz balansuje na granicy przebojowości i prostoty, nigdy jednak nie tracąc ogromnej emocjonalności i głębi. Nie wiem jak jeszcze mogę ją opisać… doskonałe kompozycje, świetne melodie… to wszystko tu jest, ale i „coś” więcej i właśnie owo „coś” urzeka chyba najbardziej…
Zwykle gdy przychodzi do pisania recenzji staram się nie dopuścić, aby emocje wzięły górę nad rzetelną analizą i w miarę obiektywnym zobrazowaniem muzyki (inna sprawa jak mi to wychodzi). W przypadku tej płyty okazało się to jednak całkowicie niemożliwe, nawet mimo że od mojego pierwszego z nią kontaktu minęło kilka miesięcy… „Dreams & Revelations” jest chyba po prostu albumem, który perfekcyjnie odwzorowuje moją emocjonalność i wrażliwość, łącząc w sobie wszystkie te elementy, które w muzyce najbardziej cenię i które mają na mnie największy wpływ… Nie dziwcie się więc, że ten tekst bardziej przypomina pean pochwalny niż rzeczywistą recenzję, bowiem w moim odczuciu Medea w pełni na właśnie taki zasługuje… To po prostu album genialny, który stawiam tuż obok „Grace” Buckley’a i krążków October Project i niech to pozostanie ostateczną rekomendacją…