Taki prog metal lubię. Jeśli to oczywiście można wrzucić do tej kategorii. Zresztą – kto by się szufladką przejmował. Ale jest metalowo, jest ambitnie, profil na myspace głosi, że jest progressive (inna sprawa, że przebąkuje też coś o punku, czego zrozumieć nie jestem w stanie)... Chyba można. Tak więc taki prog metal lubię. Bez zbędnego nadęcia, kopiowania Dream Theater, na tyle eklektyczny, żeby żadna kompozycja nie przypominała innej i odpowiednio zakorzeniony w rockowej (art, hard, heavy, rockoperowej) historii. We własnym stylu, a o to przecież coraz trudniej. Taki, co nie próbuje przegonić światła i nie męczy zanadto... I nie trwa siedemdziesięciu dziewięciu minut, tylko dlatego, że wielkie dzieło powinno mieć wielkie gabaryty. Bardzo przyjemna sprawa. Winowajcą John Cobbett (Gwar, Jarboe, Amber Asylum, Slough Feg) i jego Hammers Of Misfortune. Amerykanie. Mają hammondy, pianinko, wokalistów płci obojga, a niedawno wydali trzecią płytę – The Locust Years. Bardzo dobrą płytę.
Przyznaję się – dwóch pierwszych nie znam; tylko utwory ze strony zespołu. Jakieś 27,3% debiutu i 35.7% dwójki. Naprawdę – policzyłem. W gruncie rzeczy pewien ogląd można po tym mieć. Też fajne i też we własnym, charakterystycznym stylu. Przy czym nie to samo, o zjadaniu własnego ogona (albo trzonka, w końcu to Młoty) raczej mowy nie ma. O niewiarygodnej wolcie stylistycznej oczywiście również – mogłoby zmienić się nieco więcej, wtedy i ocena pewnie byłaby wyższa. A tak wygląda na to, że grupa z San Francisco po prostu zagrała swoje, chociaż z nową porcją pomysłów. Jeśli komuś spodobały się poprzednie wydawnictwa, pewnie polubi i The Locust Years.
Bardzo dobre melodie, bardzo dobre gitarowe riffy. Muzyka zróżnicowana. Co jakiś czas mięsiste metalowe kopy, a fragmenty takie, że kolega Nolan wraz ze swą Caamorą mogliby się sporo nauczyć. Doskonałe operowanie nastrojem: to skocznie i wesoło, to lirycznie, niepokojąco, agresywnie. Wokalnie bez rewelacji, ale przyzwoicie. Ani Mike Scalzi, ani Jamie Myers wielkich możliwości nie mają, ale wydają się zdawać sobie z tego sprawę i pokornie nie próbują więcej niż im gardła pozwalają. Śpiewają to dwugłosem, to osobno, uzupełniają się znakomicie. Bardzo ładne brzmienie. Starej daty, ale nieprzeterminowane. Swoją drogą za klawiszami wszelakimi także kobieta zasiada, a pani wokalistka obsługuje nie tylko mikrofon, ale i bas. To jakby ktoś jeszcze twierdził, że baby się do metalu nie nadają – nadają i to doskonale.
A poza nadawaniem się do metalu, mają to do siebie, że czasem rodzą dzieci (żeby nie było - chwała im za to!). Pani Myers po porodzie postanowiła odejść z HoM, aby czas swój poświęcić rodzinie. To nie jedyna zmiana jaka zaszła podczas roku, który minął od wydania płyty – grupę opuścili także Mike Scalzi i Chewy Marzolo. Ten drugi zdążył już nawet do niej wrócić.
Tak czy inaczej, na The Locust Years jeszcze byli i zrobili to, co do nich należało. Nawet solówka perkusyjna jest. Bez zbędnej wirtuozerii, krótka, ale ładnie wpięta i urozmaicająca. O nudzie nie ma mowy. Na brzmienie znacząco wpływają hammondy oraz pianino; to one nadają nieco staroświeckiego wyrazu, ożywiają – zero sztuczności i plastikowych klawiszy. Bywa, że na scenie zostaje tylko pianinowo-wokalny duet - wtedy jest naprawdę pięknie.
Amerykanie stworzyli naprawdę interesujący materiał. Wyważony, inteligentny, warty poświęcenia mu kilku wieczorów. Dobrze się dzieje, że istnieją jeszcze tacy, co chcą zawojować świat pomysłami, a nie kosmiczną, ale pustą techniką.
Ciekawa płyta, ciekawy zespół. Polecam.