Czytałem kilka recenzji tej płyty, zwykle pochlebnych, ale których autorzy jakby się tłumaczyli przed czytelnikami, że im się ta płyta podoba. A nie powinna?
Bloc Party zostali pupilkami brytyjskiej krytyki dwa lata temu, po wydaniu swojego debiutanckiego albumu „Silent Alarm” . To, że dziennikarze muzyczni z Wysp podniecają się byle czym – wiadomo nie od dziś. Jeżeli słychać dobiegające stamtąd wrzaski „nowi The Beatles”, zwykle naprawdę nie ma się czym przejmować.
Debiut był taki, jak pismaki lubią – hałaśliwie, ostro, buntowniczo. Następni rebelianci z gitarami. Ogólnie nieźle, ale nic nadzwyczajnego. I dobrze, że debiut poznałem po „A Weekend in The City”, bo nie byłbym chyba tak chętny do poznania tej nowej płyty. Zaciekawiły mnie właśnie takie specyficzne recenzje, a o zespole już wcześniej sporo dobrego słyszałem. Czas było skonfrontować to z własnymi doświadczeniami.
Drugi album Bloc Party jest bardzo dobry. Nowocześnie zrealizowany i świetnie wyprodukowany. Z gitarowego buntu pozostało niewiele, chyba nic. Zbytnio mnie to nie martwi. Taka formuła wyczerpuje się zwykle błyskawicznie i potem po raz kolejny powiela się swoje stare pomysły. Bloc Party dojrzało w ekspresowym tempie, są bardziej wyciszeni. Bardziej komentują , niż buntują się. Ale myli się ten, kto myśli, że spokornieli, złagodnieli. Nic z tego. Mimo, że muzyka jest spokojniejsza, stonowana, nie straciła swojej drapieżności. Czasami większy efekt przyniesie kilka dosadniejszych wyrażeń w spokojniejszej wypowiedzi, niż wykrzyczenie sterty bluzgów.
To jaki ten krążek jest, to w dużej części zasługa producenta - Jacknifee Lee, wcześniej pracującego z U2 i Snow Patrol. Zaryzykował odhałaśliwiając muzykę zespołu i całkowicie zmieniając jego styl. Nie wiem, kto był inicjatorem takiej wolty. Czy to producent przekonał muzyków do swoich pomysłów , czy zespół miał jakąś koncepcję i szukał kogoś do jej realizacji. Udało się nadzwyczajnie. Był to bardzo odważny , a nawet ryzykowny zabieg. Wiadomo przecież, że fan bywa bardzo kapryśny i może się od swoich ulubieńców odwrócić. Tym razem ryzyko się opłaciło, w tym komercyjnym aspekcie też. Album wysoko uplasował się na listach przebojów, w USA otarł się o pierwszą dziesiątkę.
A na początku było to tak. Odpaliłem „A Weekend in The City” i zabrałem się za pakowanie toreb, przed wyjazdem do Wrocławia. Czyli standardowy odsłuch „na kodowanie”. Po jakimś czasie zauważyłem , że mnie ta muzyka rozprasza i przestaje pełnić funkcje tła. Bardziej skupiam się na niej, niż na pakowaniu. A co to jest? A dlaczego mi sie to zaczyna coraz bardziej podobać? No to albo rybki, albo akwarium. Wybrałem rybki, czyli muzykę. Z minuty na minutę wciągała mnie coraz bardziej. Nerwowy rytm perkusji, intensywne gitary, specyficzny wokal Kelego Okereke. Do tego cała masa aranżacyjnych smaczków, ozdobników. Piosenka za piosenka, aż na koniec kulminacja w postaci doskonałego „SRXT”.
Kilka dni później słuchałem tej płyty już z własnego egzemplarza, w drodze do pracy. No dobra, gdzie jest to, czym się tak zachwycałem wcześniej. Dwa pierwsze i jakoś nic. Dobre, ale nic nadzwyczajnego. „Wating for The 7:18” i „The Prayer” – tak, o to mi chodziło. Powróciły znajome mrówki na plecach, znowu noga zaczęła wystukiwać rytm, głowa miarowo kiwać. A współpasażerowie zaczęli dziwnie na mnie patrzeć. Czyli jest tak, jak ma być.
Jest pewien rozdźwięk miedzy muzyką a treścią piosenek. Muzyka jest nieco nierealna, lekko odleciana. Przypomina mi trochę Arcade Fire, a nawet Mercury Rev (pewnie dlatego tak mi się podoba). Za to teksty jak najbardziej dotyczą niezbyt ciekawych aspektów życia – bezsensownej przemocy i śmierci, utraty własnej osobowości , zagubienia i samotności . Ale to przecież weekend w mieście. A w weekend jest inaczej. Możemy się zalać w trzy dupy, albo przyćpać tak, że mózg będzie się dymił. Z takiej perspektywy , na te kilkadziesiąt godzin rzeczywistość staje się inna. Problemy tracą kanty.
Nie wiem, czego można spodziewać się po następnej płycie Bloc Party. Chyba wszystkiego, bo wydaje się , że nie maja ochoty siedzieć w jednym miejscu. Mogli przecież bezpiecznie i wygodnie nagrać „Silent Alarm II”. A oni wywrócili swoja muzykę do góry nogami. Należałoby się spodziewać, że znowu wymyślą coś nowego. Co? Tego najstarsi górale na Podkarpaciu nie wiedzą.