Eklektyzm - połączenie środków formalnych i treściowych, zaczerpnięte z innych stylów, kręgów twórczych, dające efekt kompilacji i dalekie od spójnej całości.
Prościutka okładka. Szara taka, ze scrablami. Prosta w przekazie. DIAL. Żadnych smoków, gór i tego całego progresywnego ilustracyjnego shitu. Widać, że nie zatrudnili Travisa Smitha, czy innego Norena.
ON - Kristoffer utalentowany, młodszy brat Boskiego, uciekinier z Pain Of Salvation. ONA- Liselotte, nieco demoniczna holenderska basistka i wokalistka, dla której Kristoffer zostawił brata, chłopaków z zespołu, płaczących fanów (i fanki). Ale przecież nie miało być nic o Pain Of Salvation. Tym bardziej, że panowie sobie nieźle bez Krisa radzą. Synchronized to album małżeństwa. Bo ONA i ON węzłem ślubnym się złączyli. Oprócz nocnych igraszek i obowiązków małżeńskich do ich związku wkroczyła muzyka. Całkiem niezła muzyka.
Jak to braćmi bywa, ten młodszy czasami zapatrzony jest w starszego. Odniesień do Pain Of Salvation nieco na Synchronized znajdziemy. Niewiele, ale zawsze. A to we frazowaniu, a to w wokalach Krisa, zaplątanych „posowych” dźwiękach i „gadkach” gdzieś z okolic Remedy Lane i Be. I w dźwiękach basu. Nie jest to bynajmniej zarzut – ciężko jest odciąć pępowinę, która cię łączy ze starszym bratem. A zapożyczenia i inspiracje? Sporo – nieco Blackfield, oczywiście The Beatles (wstęp do Sadness), trochę starego Crimsona, Pink Floyd (Childhood Dreams – najlepszy utwór na płycie), Queen, Kate Bush (Candyland wprost wyjęty z „A Night At The Opera” zmiksowanego z Baboushką Kaśki) i...Riverside (Sadness, Green Knees). I Air. Tak Air (Hello). Obowiązki wokalne małżonkowie podzielili między siebie. Kris całkiem nieźle śpiewa (trochę stylizuje się na Boskiego), ale lepiej jest, gdy za mikrofonem staje Ona – Liselotte. Obdarzona bardzo specyficzną barwą głosu i całkiem niezłą skalą po prostu rządzi na tym albumie. Przepięknie został zaśpiewany przez Lilo Jewel z repertuaru Shakespeare`s Sisters. Znakomicie poradziła sobie w eklektycznym Candyland, fajnie wypadł quasi gotycki Wounded z przetworzonym wokalem. Ale najlepsze zostawili na koniec. Childhood Dreams – when Roger Waters meets Kristoffer Gildenlöw. Szeptana partia wokalna, dręczące umysł dźwięki fortepianu i przeszywające trzewia solo gitarowe, które ma w sobie posmak Gilmourowskiej gitary. No nie ma przebacz. Majstersztyk.
Tak sobie śpiewają Liselotte i Kris. A utwory mijają jeden za drugim. Śpiewają dla siebie i chyba trochę dla nas. A Kris gra na basie, mandolinie, chwyci za skrzypce i wiolonczelę. Albo usiądzie za fortepianem. Czasami do pary naszych bohaterów dosiądzie Devon Graves z Dead Soul Tribe i robi się nieco duszno. Jak to w trójkątach bywa.
Osobliwy ten DIAL. Ładny. Zróżnicowany i bez ograniczeń muzycznych (tak jakby chcieli pokazać, na co ich stać), refleksyjny, sympatyczny, ale jednocześnie nieco nudny. Zabrakło mi na Synchronized jakiejś myśli przewodniej, utworu, który ciągnie ten album, który daje w twarz. Jest moim zdaniem „za bardzo rzewnie”. Rzewnie-pościelowo. Nie jest to zły album - coś jednak wyróżnia go z przeciętności. Pomimo szlachetnej prostoty dźwięków (nie mylić z prostactwem) wiele się tu dzieje w tle (dźwięki rozmów, sample, perlisty śmiech dziecka). Szkoda tylko, że takie dźwięki słyszeliśmy już wielokrotnie. I że całość brzmi tak eklektycznie. Wiem, małżeństwo się starało i dało z siebie wszystko, ale....
Ciekawe, czym nas w przyszłości zaskoczą. Debiut zaostrzył apetyt, bo używając słownictwa restauracyjnego to tylko strawna przystawka. Wydaje mi się, ze młodszy z braci Gildenlöw powinien definitywnie odciąć się od swej muzycznej przeszłości. Ma chłopak talent. Więcej odwagi.