Najpierw bezwstydny cytat z audycji radiowej sprzed lat. Och, znacznie, ale to znacznie starszej, niż album o którym mowa:
Mój smutek, to mój Zamek
Który jak orle gniazdo leży wysoko
Na szczytach gór pomiędzy chmurami
Nikt go zdobyć nie może
Mam tylko jednego przyjaciela – to echo.
A dlaczego echo jest mym przyjacielem?
Bo… kocham mój smutek, a echo mi go nie odbiera…
Siedząc po nocach, ze słuchawkami na uszach budzimy w sobie wszystkie demony, które pomagają przetrwać codzienną szarzyznę pogoni za chlebem. Kolekcjonujemy potwory i zaganiamy je do kąta, strasząc je widmem zapomnienia. I niekiedy udaje się je przysypać kurzem – w nieomiecionych ramach starych obrazów mieści się i widok leniwie płynącej przed siebie rzeki, i pajęczyny, której właściciel nie przeżył egzekucji obcasem buta.
To obraz świata znikąd. Ze starej poplamionej fotografii, ubranej w dźwięki słynne w innym stuleciu, co wydaje się dziś bardziej odległe, niż konstelacje rozsianych po drodze mlecznej gwiazd.
Zatem, jaki jest ten świat? Czy jest w nim radość? A w sumie tak, przewija się tu i ówdzie, idiotycznie czasami śmiejąc się nam prosto w twarz. Szczęście? Widzę te nerwowe ruchy nogą, gdy oczekujecie na codzienny wysyp koła fortuny. Nie będę krył tego, co wiem: przychylność losu wymaga zachęty, oparcia w naszych poczynaniach. No dobrze, powiecie, a inne uczucia? Są, są - nerwowo odpowiada odbicie w lustrze. Poprawiam włosy i siadam do stołu z wszechogarniającą Melancholią.
Nic nie mówimy. Bo i po co. Skoro znikąd właściwie niesie się pobrzękiwanie strun odrapanej gitary, a miękki, zawodzący z lekka głos wokalisty na tle jazzowego podkładu wyśpiewuje zapadające w pamięć wersy. I nawet, gdy nagle gitara zaczyna rzęzić riffami, które moja niezawodna pamięć natychmiast rozdyma do rozmiarów wielkiego sterowca, nic nie zmąci spokoju z jakim spoglądamy na siebie. Ja i moja Melancholia.
Siedzimy tak w milczeniu, a dźwięki piosenki niosą ze sobą niespotykaną dotąd zadumę. Krótkie wymowne spojrzenie, gdy wśród nut dociera do nas plusk liliowego wina, niosącego aromat jeżynowych krzewów i leśnych ostępów, w które zanurzyć się każdy by chciał. Dziwne – bo ta klasyczna, lekko swingująca gra zespołu otwiera nam w głowach szufladki zadymionej knajpy w dzielnicy dziwek i kloszardów, gdzie samotny artysta na scenie snuje swoją opowieść o historii, co nie miała prawa się wydarzyć. A my przy stoliku w kącie, siedzimy w bezruchu, ja i moja kochana Melancholia.
Nasza rozmowa zaczyna się od westchnięcia. A później te akordy, które powoli rozwijają się w cudowną balladę dobierają się chyba specjalnie w takie mimowolnie grane dźwięki, którym zarzucić można wszystko, tylko nie przebojowość. Artysta śpiewa o tajemnym akordzie, o tym, że muzyki dziś tak już nikt nie czuje. A my, wstrząśnięci słowami próbujemy nadrobić czas, który straciliśmy w milczeniu. Gitara gra proste nuty, a brzmi jakby całą orkiestrę chciała zastąpić. A Artysta na scenie – kręcąc głową z niezadowolenia – dalej zawodzi, że kwarta i kwinta tak to szło, raz wyżej w Dur, raz niżej w moll. Aż w oczach mojej Melancholii pojawiają się łzy i razem, prawie szeptem powtarzamy proste Alleluja…
I cisza. Dociera do nas cisza. Stoliki w knajpie zamarły, postacie przy nich znieruchomiałe, jakby ktoś wykradł nasze kopie z gabinetu figur woskowych i posadził w miejsce żywych. Będziemy tak siedzieć. Jeszcze długo. Długo po tym, jak Artysta zejdzie ze sceny. A i wtedy, nie chcąc uronić ani sekundy z czasu, który spędziliśmy razem, wychodzić będziemy z uśmiechem na ustach, szepcząc Kochanie, powinniśmy już wyjść…I wtedy w drzwiach zatrzyma nas falset wokalisty, wywołanego na scenę z czeluści garderoby. Te dwie minuty we drzwiach, pogrążą nas ostatecznie. A potem ja i moja Melancholia, spacerując ulicami naszego miasta wspominać będziemy każdą chwilę. Nasze Wieczne Życie. Tak Rzeczywiste, mimo, iż spędzane w towarzystwie Wyśnionego Brata. A później przyjdzie czas na Ostatnie Pożegnanie.
I niech tak zostanie. Na zawsze. To tak wspaniała płyta, aż trudno wyszukiwać przymiotniki, by ją opisywać. Gdy obcujemy z taką Sztuką, jakiekolwiek próby porównywania utworów, akordów, czy sposobu interpretacji budzą wręcz obrzydzenie. Porównywać to można samochody. A słowa ilu wielkich opowiadało, twierdzi lub będzie to mówić, jak wielki był to Artysta już zupełnie nie mają sensu. Arcydzieło, a ja jestem za mały, by je opisać.
Pozycja obowiązkowa.