ArtRock.pl - Progressive & Art Rock w sieci!
Ten serwis korzysta z plików Cookies i podobnych technologii. Dowiedz się więcej » | zamknij
 
Recenzje albumów w serwisie ArtRock.pl
Recenzja albumu Buckley, Jeff ─ Grace w serwisie ArtRock.pl

Buckley, Jeff — Grace

 
wydawnictwo: Sony Music Polska 1994
 
1. Mojo Pin 2. Grace 3. Last Goodbye 4. Lilac Wine 5. So Real 6. Hallelujah 7. Lover, You Should’ve Come Over 8. Corpus Christi Carol 9. Eternal Life 10. Dream Brother
 
Całkowity czas: 51:43
skład:
Jeff Buckley – guitar, voc. / Matt Johnson – percussion / Mick Grondahl – bas / Michael Tighe – guitar
 
Album w ocenie czytelników:
Oceń album:

Pokaż szczegóły oceny
Beznadziejny album, nie da się go nawet wysłuchać.
,1
Istnieją gorsze, ale i przez ten ciężko przebrnąć do końca.
,0
Album słaby, nie broni się jako całość.
,0
Nieco poniżej przeciętnej, dla wielbicieli gatunku.
,0
Album jakich wiele, poprawny.
,0
Dobra, godna uwagi produkcja.
,0
Więcej niż dobry, zasługujący na uwagę album.
,0
Bardzo dobra pozycja, mocno polecana.
,1
Absolutnie wspaniały i porywający album.
,3
Arcydzieło.
,63

Łącznie 68, ocena: Arcydzieło.
 
 
Ocena: 8++ Arcydzieło.
19.04.2007
(Recenzent)

Buckley, Jeff — Grace

Najpierw bezwstydny cytat z audycji radiowej sprzed lat. Och, znacznie, ale to znacznie starszej, niż album o którym mowa:
 
Mój smutek, to mój Zamek
Który jak orle gniazdo leży wysoko
Na szczytach gór pomiędzy chmurami
Nikt go zdobyć nie może
Mam tylko jednego przyjaciela – to echo.
A dlaczego echo jest mym przyjacielem?
Bo… kocham mój smutek, a echo mi go nie odbiera…
 
Siedząc po nocach, ze słuchawkami na uszach budzimy w sobie wszystkie demony, które pomagają przetrwać codzienną szarzyznę pogoni za chlebem. Kolekcjonujemy potwory i zaganiamy je do kąta, strasząc je widmem zapomnienia. I niekiedy udaje się je przysypać kurzem – w nieomiecionych ramach starych obrazów mieści się i widok leniwie płynącej przed siebie rzeki, i pajęczyny, której właściciel nie przeżył egzekucji obcasem buta.
 
To obraz świata znikąd. Ze starej poplamionej fotografii, ubranej w dźwięki słynne w innym stuleciu, co wydaje się dziś bardziej odległe, niż konstelacje rozsianych po drodze mlecznej gwiazd.
 
Zatem, jaki jest ten świat? Czy jest w nim radość? A w sumie tak, przewija się tu i ówdzie, idiotycznie czasami śmiejąc się nam prosto w twarz. Szczęście? Widzę te nerwowe ruchy nogą, gdy oczekujecie na codzienny wysyp koła fortuny. Nie będę krył tego, co wiem: przychylność losu wymaga zachęty, oparcia w naszych poczynaniach. No dobrze, powiecie, a inne uczucia? Są, są - nerwowo odpowiada odbicie w lustrze. Poprawiam włosy i siadam do stołu z wszechogarniającą Melancholią.
 
Nic nie mówimy. Bo i po co. Skoro znikąd właściwie niesie się pobrzękiwanie strun odrapanej gitary, a miękki, zawodzący z lekka głos wokalisty na tle jazzowego podkładu wyśpiewuje zapadające w pamięć wersy. I nawet, gdy nagle gitara zaczyna rzęzić riffami, które moja niezawodna pamięć natychmiast rozdyma do rozmiarów wielkiego sterowca, nic nie zmąci spokoju z jakim spoglądamy na siebie. Ja i moja Melancholia.
 
Siedzimy tak w milczeniu, a dźwięki piosenki niosą ze sobą niespotykaną dotąd zadumę. Krótkie wymowne spojrzenie, gdy wśród nut dociera do nas plusk liliowego wina, niosącego aromat jeżynowych krzewów i leśnych ostępów, w które zanurzyć się każdy by chciał. Dziwne – bo ta klasyczna, lekko swingująca gra zespołu otwiera nam w głowach szufladki zadymionej knajpy w dzielnicy dziwek i kloszardów, gdzie samotny artysta na scenie snuje swoją opowieść o historii, co nie miała prawa się wydarzyć. A my przy stoliku w kącie, siedzimy w bezruchu, ja i moja kochana Melancholia.
 
Nasza rozmowa zaczyna się od westchnięcia. A później te akordy, które powoli rozwijają się w cudowną balladę dobierają się chyba specjalnie w takie mimowolnie grane dźwięki, którym zarzucić można wszystko, tylko nie przebojowość. Artysta śpiewa o tajemnym akordzie, o tym, że muzyki dziś tak już nikt nie czuje. A my, wstrząśnięci słowami próbujemy nadrobić czas, który straciliśmy w milczeniu. Gitara gra proste nuty, a brzmi jakby całą orkiestrę chciała zastąpić. A Artysta na scenie – kręcąc głową z niezadowolenia – dalej zawodzi, że kwarta i kwinta tak to szło, raz wyżej w Dur, raz niżej w moll. Aż w oczach mojej Melancholii pojawiają się łzy i razem, prawie szeptem powtarzamy proste Alleluja…
 
I cisza. Dociera do nas cisza. Stoliki w knajpie zamarły, postacie przy nich znieruchomiałe, jakby ktoś wykradł nasze kopie z gabinetu figur woskowych i posadził w miejsce żywych. Będziemy tak siedzieć. Jeszcze długo. Długo po tym, jak Artysta zejdzie ze sceny. A i wtedy, nie chcąc uronić ani sekundy z czasu, który spędziliśmy razem, wychodzić będziemy z uśmiechem na ustach, szepcząc Kochanie, powinniśmy już wyjść…I wtedy w drzwiach zatrzyma nas falset wokalisty, wywołanego na scenę z czeluści garderoby. Te dwie minuty we drzwiach, pogrążą nas ostatecznie. A potem ja i moja Melancholia, spacerując ulicami naszego miasta wspominać będziemy każdą chwilę. Nasze Wieczne Życie. Tak Rzeczywiste, mimo, iż spędzane w towarzystwie Wyśnionego Brata. A później przyjdzie czas na Ostatnie Pożegnanie.
 
I niech tak zostanie. Na zawsze. To tak wspaniała płyta, aż trudno wyszukiwać przymiotniki, by ją opisywać. Gdy obcujemy z taką Sztuką, jakiekolwiek próby porównywania utworów, akordów, czy sposobu interpretacji budzą wręcz obrzydzenie. Porównywać to można samochody. A słowa ilu wielkich opowiadało, twierdzi lub będzie to mówić, jak wielki był to Artysta już zupełnie nie mają sensu. Arcydzieło, a ja jestem za mały, by je opisać.
 
Pozycja obowiązkowa.
 
 
Słuchaj nas na Spotify
ArtRock.pl RSS
© Copyright 1997 - 2024 - ArtRock.pl. Wszelkie prawa zastrzeżone.