Thank you… Merci…
Tak się zaczyna. Akordy, które Jeff Buckley wygrywa właściwie tak od niechcenia, rozbrzmiewają w sali wypełnionej fanami. Oto on, Amerykanin w Paryżu, bez wdzięczenia się do mikrofonu, bez umizgów do publiczności. Zamyka oczy i śpiewa… tak pięknie, wzruszająco i nastrojowo, aż brak słów na opisanie tych kilkudziesięciu minut koncertowego szaleństwa.
Właśnie. Od tego powinienem zacząć. Są koncerty (w następstwie których niekiedy pojawiają się płyty z ich zapisem) – od pierwszych minut wywołujące dreszcze na karku i rozlewające niewiarygodną wręcz tęsknotę za tymi nutami, co po latach docierają do nas z przepastnych archiwów wytwórni płytowych. TO TAKI KONCERT! Absolutnie niepowtarzalny. Już od pierwszego na płycie Lover, You Should Have Come Over czujemy, że mamy do czynienia ze znakomitym wykonawcą. Tak lekkość gry na gitarze, połączona z wręcz niedbałym śpiewem, aż chwytają za serce swoją autentycznością i żarem. A gdy dodamy do tego otwarte dialogi w trakcie przerw między poszczególnymi utworami – dotrze do nas (i nie będzie chciała odejść) myśl, że to genialny album.
Dream Brother, zaczyna się od parafrazy śpiewu … Edith Piaf. A potem – balladowy wstęp pozwala się przygotować na nadejście części głównej nagrania. Znajdziemy w nim i mały zespołowy chaos, i zgiełk gitar, i krzyk wokalisty (jakże różny od delikatnego pomrukiwania w Lover…). Słowem – rewelacja. Prawie osiem minut znakomitego, porywającego grania. A to dopiero drugi utwór na płycie. Co dalej? Lilac Wine. Z początkiem zaśpiewanym a capella. Porywa. A gdy Jeff zaczyna sobie pogrywać na gitarze, gdy wchodzi cały zespół – nie pozostanie nic innego, jak usiąść w kącie, zamknąć oczy i odpłynąć.
Kick Out The Jams – z repertuaru MC5 to już wykop na całego. Ostro, rockowo, gitary rzężą a panowie na scenie wydzierają się do mikrofonów. Tak to musiało momentami wyglądać. Bo Jeff w każdym kawałki dawał z siebie wszystko. Zawsze przekonujący, zaangażowany do końca. Liryczny That’s All I Ask ( z repertuaru Niny Simone) i będący odrębnym utworem żart w postaci zeppelinowskiego Kashmiru. Gdzie wokalista brzmi bardziej plantowsko niż sam Plant.
Finał płyty może każdego przyprawić o atak serca. Najpierw Je n'en connais pas la fin z repertuaru Edith Piaf. Wspaniałe nagranie. I nie ma znaczenia, czy Buckley mylił tekst angielski z francuskim, czy robił to celowo, czy nie. Liczy się jedynie autentyczność i żar wykonawcy. A potem – jeśli jeszcze nam mało – Hallelujah Cohena. Wszyscy znają ten utwór. Myślę, że to nagranie zostało przez Cohena właśnie dla Jeffa Buckleya napisane. Kiedyś Tori Amos powiedziała, że są piosenki, które to ona powinna napisać. Jeff pewnie powiedziałby to samo o Hallelujah. Uwielbiał wykonywać ten utwór na koncertach, śpiewał go inaczej niż na Grace (z której to wersji był zresztą niezadowolony). I w Olympii Hallelujah zabrzmiało jako killer całego show.
Uzupełnieniem (choć równie pięknym, jak poprzednie nagrania) jest What Will You Say, z gościnnym udziałem Alima Quasimowa. Gdy wybrzmiewa ostatnia nuta, kończy się coś niepowtarzalnego, z czym chcielibyśmy mieć do czynienia ciągle. Nic prostszego – wystarczy ponownie wcisnąć przycisk „play”. I magia wieczoru obudzi się w nas na nowo…
Znakomity album. Polecam.
Thank you, merci...