Dobrze, że w dobie komputerów istnieje opcja cut’n’paste, bo w przeciwnym razie debiutancki album Sekkutsu Jean zbierałby same druzgoczące oceny w zemście za spisywanie tych dziewiętnastu karkołomnych tytułów zawartych na płycie. Niekoniecznie sensowne zbitki słów stały się już zresztą znakiem firmowym spiritus movens całego przedsięwzięcia, czyli Tatsuii Yoshidy, perkusisty znanego z Ruins, Koenji Hyakkei i tysiąca innych grup.
Sekkutsu Jean to zatem kolejny z projektów, a konkretniej duetów, wszędobylskiego japońskiego muzyka. Tym razem jego partnerem jest Kenji Sato – bliżej nie znany mi basista i wiolonczelista. Jednakże mimo zmiany składu personalnego nie należy spodziewać się żadnej zasadniczej zmiany w preferowanym przez Yoshidę stylu grania. Mówiąc bez ogródek: debiutancki krążek Sekkutsu Jean to po prostu kolejna wariacja na temat twórczości Ruins, poddana co prawda lekkiemu retuszowi kosmetycznemu, ale właściwie niczym nie zaskakująca. Zmiany dotyczą z jednej strony bardziej luźnego charakteru utworów, który związany jest z faktem, że powstawały one na drodze improwizacji, w przeciwieństwie do zwartych i zaplanowanych w najmniejszych detalach kawałków Ruins. Z drugiej strony poszerzone zostało instrumentarium, co niewątpliwie nadało całości nieco inny wymiar. Zwłaszcza krótsze, przerywnikowe utwory, w których Sato sięga po wiolonczelę, a Yoshida przetwarza dźwięk bębnów lub obsługuje klawisze, stanowią swoiste novum, ale na dłuższą metę schemat ten staje się zbyt powtarzalny i zbyt przewidywalny. Słuchając zawartego na płycie materiału nie sposób się więc oprzeć wrażeniu, że wszystko to już było… i to nie raz!
Yoshida zatem powoli staje się mistrzem w sprzedawaniu tego samego, ale w nieco innym opakowaniu, co niewątpliwie przypomina praktyki innego wielkiego szarlatana „awangardy” – Johna Zorna. Obu dźentelmenów łączy zresztą znacznie więcej, w tym także – trzeba im to oddać – troska o jakość ich kolejnych muzycznych propozycji. Albumu Sekkutsu Jean słucha się zatem całkiem dobrze. Mamy przecież do czynienia z wybornymi instrumentalistami, którzy świetnie się nawzajem rozumieją… kto jednak zna najlepsze dokonania Yoshidy, ten wie, że zawsze cechował je pewien stopień szaleństwa, intensywności i świeżości, których tu po prostu brakuje.